Gdyby istniała religia obiecujšca obie nagrody — doczesnš i wiecznš — któż mógłby się jej oprzeć? Wprowadzenie Opowieœć, którš zamierzam przedstawić, jest swego rodzaju kronikš towarzyskš. Jej przedmiot stanowi tak zwana młodzież akademicka. Rzecz dzieje się w latach dziewięćdziesištych dwudziestego stulecia i, jakby powiedział M.Bradbury, jest całkowicie zmyœlona, choć w niektórych szczegółach łudzšco przypomina rzeczywistoœć historycznš, podobnie zresztš jak sama historia. Z drugiej zaœ strony, opowieœć ta jest swobodnš wariacjš na temat naiwnego dialogu między Barbarš a Howardem, o jakš mógłby się pokusić, będšcy pod wpływem Mdłoœci Sartre'a, wrażliwy i poczštkujšcy prozaik, cha, cha. Wspomniany dialog zamieszczony jest na pierwszych stronach powieœci Bradbury'ego Homo historicus. Barbara jest żonš Howarda, Howard jest mężem Barbary. A oto ów dialog: „— Pamiętasz tego chłopaka, z którym żyła Rosemary? — pyta Barbara. — Miał tatuaż na dłoni. — Chyba nie pamiętam — mówi Howard. — Pamiętasz. Był na jednym z naszych przyjęć, tuż przed wakacjami. — I co się z nim dzieje? — pyta Howard. — Zostawił jej list na stole — mówi Barbara — potem poszedł do starej komórki w ogrodzie i powiesił się na sznurze. — Coœ podobnego — mówi Howard. — Kiedy? — pyta. — Dwa dni temu — mówi Barbara. — Dziewczyna bardzo się przejęła? — Jest chuda, blada i płacze. — A ty, bardzo się przejęłaœ? — Tak — odpowiada Barbara — jakoœ się tym przejęłam. — Prawie go nie znałaœ — mówi Howard, odwracajšc się w stronę Barbary. — To przez ten list — odpowiada Barbara. — A co w nim było? — Napisał tylko: „To wszystko jest bez sensu”. — Lubił się zwięŸle wyrażać — stwierdza Howard. — Co było bez sensu? To z Rosemary? — Rosemary mówi, że nie, że było im razem fajnie. — Trudno mi sobie wyobrazić, żeby komuœ mogło być fajnie z Rosemary — powiada Howard. Barbara patrzy przed siebie. — Rosemary twierdzi, że wszystko wydawało mu się absurdalne. Nawet szczęœcie. To życie było bez sensu. — Życie nie jest bez sensu — odpowiada Howard. — Może bez ładu, ale nie bez sensu. Barbara intensywnie wpatruje się w Howarda. — Chciałbyœ z nim podyskutować? JEGO JUŻ NIE MA!” Częœć I: O nagrodzie doczesnej Zatłoczonš Senackš docieram do kawiarni Grodzkiej. Opadam na miękki stołek i ze zdziwieniem stwierdzam, że temperatura wewnštrz niewiele różni się od tej na ulicy. Listopadowe mrozy, choć pojawiajš się o tej porze niezmiennie od kilkunastu już lat, zaskakujš z siłš cudu. Kelnerki nałożyły zimowe płaszcze na swe letnie uniformy. Wygolone nogi panienek, wewnštrz jedwabnych pończoch, pocierajš się nawzajem systematycznie. Œwiadczy to niewštpliwie na korzyœć ich właœcicielek — Indianie w ten sposób rozpalali ogień. Przy czteroosobowym stoliku, z blatem wyłożonym kafelkami łazienkowymi, przysiadło dziesięć osób. Pęd ku zjednoczeniu zdaje się być silniejszy od obiektywnej rzeczywistoœci. — Studenci — podsłuchałem starszego pana na przystanku autobusowym. — Banda pijaków i narkomanów. Krzykliwe nieuki, myœlšce, że zjadły wszystkie rozumy. Młodzież akademicka, na ogół, nie uważa się za konsumentów rozumów, choć Stefan, krótko obstrzyżony dwudziestopięciolatek, stałby się paradygmatem dla starszego pana z przystanku. — Teraz, kiedy bohaterstwo i złudzenia zaniknęły, a namiętnoœci osłabły, ktoœ, kto się zabija, nie może z tego zasłynšć. Stefan cytuje Leopardiego. Nie do wiary, że można zapamiętać taki beznadziejny fragment dzieła włoskiego filozofa, o którym mało kto słyszał. Stefan ma jednak œredniš 5, 0 i pamięć ładowanš niewyobrażalnymi iloœciami magnezu w pigułkach. Fragment jest fantastyczny, o czym œwiadczy fakt, że wygolone nogi panienek poczynajš szybciej ocierać się o siebie. To znak aprobaty. Stefan zarobił kilka punktów u Julii, brzydkiej, piegowatej, choć szczupłej, dziewczyny, cierpišcej na przerost pupy i niezdolnoœć do jakiejkolwiek abstrakcji. Gdyby nie IQ, przekraczajšce w tym gronie 120, nazywalibyœmy jš Dajka. Jednak, z wyrafinowaniem œwiadczšcym o subtelnoœci i polocie, mówimy na niš Zwierzštko. Stefan, mimo swojego wieku, wcišż pozostaje prawiczkiem. O dziwo, nie jest to dla niego powód do rozpaczy. Martwi się jedynie tym, że wskutek swej kofeinowo—nikotynowej diety, zejdzie z tego œwiata jako dziewica, a tym samym nie zaspokoi swych ogromnych potrzeb poznawczych. Stefan i Julia patrzš na siebie porozumiewawczo. Ktoœ, nie obznajomiony z jego fizjonomiš, pomyœlałby, że Stefan cierpi na ból zęba, lecz towarzystwo zasiadajšce przy czteroosobowym stoliku zna się już parę lat: Stefan się uœmiecha. Uœmiecha się do Julii. Wojciech, oficjalnie współżyjšcy z Juliš, dostrzega ten nieodpowiedzialny kontakt wzrokowy: — Kurwicy można dostać — mówi, dajšc tym samym do zrozumienia, że intelekt jest niczym wobec zdolnoœci organizatorskich i szeroko pojętej zaradnoœci. — Porozmawiajmy lepiej o seksie. Seks: Zerkajšc na wydęte policzki Julii, zastanawiam się, skšd wzięło się w języku polskim to obrzydliwe słowo. Konstatacja, że pochodzi ono z angielskiego, zupełnie mnie nie zadowala. Myœlę raczej o tym, jak znalazło sobie wypowiadajšcych je ludzi. Co sprawiło, że mówi się o seksie, a nie na przykład o pierdoleniu, pieprzeniu, czy jebaniu. Oczywiœcie pozory ucywilizowania zabraniajš włšczania do swego języka słów z, tak zwanego, lumpiarskiego slangu, natomiast rozmowa o stosunku płciowym, z uwagi na ów termin, powinna być stricte medyczna. Kochać się, przestaje być wieloznaczne tylko w jednoznacznych sytuacjach. Z kolei słowo prokreacja wymazane jest z języka akademickiego przez swš oczywistš niestosownoœć. Prokreacja należy do języka, rzec by można, religijnego, a cała ta banda ateuszy z niechęciš patrzy na, najmniejsze nawet, próby pogodzenia ich œwiatopoglšdu ze sferš sacrum. — Prokreacja — mówię, by empirycznie zweryfikować moje rozmyœlania. Dwie panienki neurotycznie przechylajš głowy w mojš stronę. Choć ich twarze pozostajš chłodne — zdaje się wskutek temperatury — wzrok jest pełen niechęci. — Co prokreacja? — zapytuje Wojciech. O Boże, myœlę, on nie zna tego słowa. — No wiesz — wyjaœnia Stefan — robienie dzieci. Swš błyskotliwš znajomoœciš języka polskiego Stefan zyskałby kolejne punkty u Julii, gdyby nie nieodpowiednioœć tematu. Dyskurs o seksie może być przyjemny, może nawet rozbudzać intelektualnie, ale rozmowy o tym, jak to się dzieje, że powstajš dzieci, całe towarzystwo przeszło już na zajęciach z Przysposobienia do życia w rodzinie, w pierwszych klasach szkoły œredniej. Do czasu ewolucyjnych zmian w sposobie rozmnażania, temat jest wyczerpany. — Stefciu — odzywa się z wyrzutem Alicja. Cokolwiek znaczy owo Stefciu, wszyscy zgromadzeni przy czteroosobowym stoliku zdajš sobie sprawę, iż komplementem to nie jest. Mam założonš nogę na nogę. Skostniałš rękš sięgam do kieszeni po papierosa. Po dobrego papierosa. Młodzież akademicka pali tylko dobre papierosy. Rzecz jasna, zdarzajš się wyjštki, ale nikt nie traktuje ich poważnie. Kiedyœ w ramach eksperymentu zakupiłem paczkę Popularnych. Tego dnia cztery, czy pięć razy usłyszałem, że jestem pozerem: — Pieprzony pozer z ciebie. Aby umożliwić sobie dostęp do kieszeni spodni — tam znajdujš się papierosy — muszę wysunšć nieco prawš nogę. Opieram kolano o blat stolika — inaczej stracę równowagę. Wyjmuję papierosa i wkładam do ust. Pstrykam zdezelowanš zapalniczkš i w lewym, górnym jej rogu (w prawym widzš go siedzšcy naprzeciw mnie) pojawia się chybotliwy płomyk. Na moment zapominam o kolanie. — Co właœciwie miałeœ na myœli mówišc prokreacja? — pyta Katarzyna, kładšc rękę na moim kolanie. Doskonale; gdyby dotknęła go w chwili, kiedy wyjmowałem papierosa, zapewne wyrżnšłbym głowš w podłogę kawiarni. Teraz jestem w stanie sprostać temu termiczno—erotycznemu szokowi. Zapalam papierosa, odkładam zapalniczkę i przesuwajšc rękę Katarzyny w stronę uda, mówię: — To był eksperyment. — Napięcie emocjonalne zniknęło, niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Rozmawiamy już nie o prokreacji, lecz o terminie prokreacja: pierdolić, dupczyć, jebać, pieprzyć, obracać — te i inne terminy pojawiajš się w trakcie tej, stricte lingwistycznej, dyskusji. Wnioski nie sš może zbyt odkrywcze, ale zupełnie zapominamy o prokreacji. Poza tym, pod wpływem ręki Katarzyny, na moim kolanie oraz rzeczywistych odpowiedników rozważanych terminów, zaczynamy rozmawiać o... o seksie oczywiœcie. O seksie i wszystkim co z nim zwišzane (prócz prokreacji rzecz jasna). Wojciech, obznajomiony z tematem, że tak powiem, od stóp do głów, po raz kolejny objawia szeroko pojętš zaradnoœć oraz zdolnoœci organizatorskie — tym razem w sferze języka. Będšc obiektywistš, opisuje i wyjaœnia rzeczy takimi, jakimi sš w rzeczywistoœci, nie zwracajšc uwagi na wiele mówišce spojrzenia przesiškniętych subiektywizmem panienek, które żšdajš choć odrobiny taktu. To on prowadzi dyskusję, on rozwija nowe wštki i systematycznie, z dużym znawstwem, kończy poszczególne fragmenty przyjmowanymi przez wszystkich wnioskami. Rozmowa toczy się już dobrš godzinę. Zbliża się dziewišta wieczorem — pora zamknięcia kawiarni Grodzkiej. Kelnerki przechadzajš się, skonfundowane, między stolikami. Wojciech wzywa do zakończenia dysputy. Nadmienia jeszcze, iż nuda wżera się we wszystkie obszary życia, że bohaterstwo i złudzenia zaniknęły, a namiętnoœci osłabły, zatem należy zaprzšc wszelkie możliwe œrodki, a by nudzie i całej tej reszcie się przeciwstawić. — Tak więc — konkluduje — pierdolimy się, ponieważ nic zabawniejszego i przyjemniejszego, jak dotšd, nie wymyœlono. Zasadniczo wszyscy podzielamy jego stanowisko. Zarzucić można mu jedynie nieodpowiednioœć terminu pierdolić się. — Uprawiamy seks — poprawia go Katarzyna. — Co „uprawiamy seks”? — pyta Wojciech zbity z tropu. — Uprawiamy seks, bo nic nie wymyœlono. — Katarzyna skraca wypowiedŸ Wojciecha. — Wiele rzeczy wymyœlono — odzywa się Stefan, który cały czas chłonšł w skupieniu teoretyczne podstawy jedynej czynnoœci rodzaju homo w jakiej nie dane mu było, jak dotšd, brać udziału. Ubiera się pierwszy. — Dobrze — szepcze do siebie i wychodzi bez pożegnania. — Wiele rzeczy wymyœlono — mówi Wojciech odprowadzajšc wzrokiem Stefana. Lekko zaciœniętš rękš wykonuje przy tym ruch w prawo i w lewo. Postępuje się tak, kiedy nie wypada użyć słowa onanizm. — Onanizm wymyœlono? — pytam, patrzšc na Wojciecha. — Brawo! — stwierdza rozzłoszczona Alicja. — Do widzenia — mówię. Dobrze, myœlę naœladujšc Stefana i wychodzę. Jest dziewišta. Na dziesištš jestem zaproszony na przyjęcie. Podróż z centrum na rogatki zajmie mi najwyżej pół godziny. Znów będę pirwszym z goœci. Ruszam w stronę dworca i po piętnastu minutach jestem na przystanku. Za chwilę podjedzie autobus. — Studenci — słyszę starszego pana. Stoi tu od ładnych paru godzin. Trzęsie się z zimna. A z kieszeni płaszcza wystaje mu ksišżka. Mdłoœci Sartre'a. Będę miał z niš wiele do czynienia przez najbliższe trzy dni — no i proszę, ten zgarbiony, młody człowiek (czyli ja) jest jasnowidzem. Wspaniale. — Studenci — powtarza starszy pan. — Banda — dodaje. Podjeżdża autobus. * * * Już po dwunastej. Siedzę w kšcie, wewnštrz sterty opróżnionych butelek. Obraz pokoju zamazuje się w dziwnie wyrafinowany sposób — czyli wszystko jest w porzšdku. Zmysły funkcjonujš jak należy. Czuję na przykład mocnš, słodkawš woń marihuany. Kiedy przed godzinš, Tomasz — z uwagi na wykonywany zawód nazywany przez wszystkich policjantem — wycišgnšł tak zwanš szufladę grassu, oczy Marii rozbłysły ciekawoœciš. — Wspaniale — powiedziała. Marii nie ma w tym pokoju, więc nie mogę jej teraz zobaczyć, ale jestem pewien, że jej oczy sš w tej chwili puste, że niczego poza znudzeniem nie wyrażajš. A przecież Maria jest gospodyniš tego przyjęcia i powinna być za nie odpowiedzialna. Ale tak to już jest.Nawet taka potężna kobieta jak ona, ulega przemożnemu wpływowi indyjskiej roœlinnoœci. Podobnie zresztš policjant. Z mojego kšta widzę całe pomieszczenie. Przytulony do jednej z butelek, wsłuchuję się w dŸwięki muzyki, płynšcej z głoœników naprzeciwko. Jednoczeœnie próbuję uchwycić słowa wypowiadane przez pozostałych goœci. — Ktoœ kurwa ukradł mi okulary — słyszę zachrypnięty głos hydraulika. Nazywam go hydraulikiem trochę z przekory. Tak naprawdę jest œlusarzem. Nie mogę posłużyć się fachowš terminologiš, żeby opisać jego pracę, lecz nawet jako laik wiem, że wierci dziury w prętach.W ten sposób — nawiasem mówišc najbardziej materiałochłonny jaki wymyœliła ludzkoœć — powstajš rury. Rury, w oczywisty sposób, wišżš się z kanalizacjš, a stšd już tylko krok do nazwania œlusarza hydraulikiem. Prawda? Jakby w odpowiedzi na jego ponure stwierdzenie, odzywa się jakiœ zupełnie mi obcy człowiek: — Sumienie to gówno. — Tu akurat muszę przyznać ci rację — odpowiada inny, obcy mi człowiek. — Zatańczymy? — jedna z panienek zaczepia hydraulika. — Pierdolę to! Ktoœ zajebał mi okulary. Panienka odchodzi zniechęcona. Zaczyna tańczyć sama. Nie jest to najbezpieczniejszy sport, myœlę, a z głowš dzieje mi się coœ dziwnego. Jej stan nadzwyczaj trafnie okreœla jeden z obcych ludzi: — Aleœ się schlał! — oczywiœcie słowa te nie sš skierowane do mnie, lecz z powodzeniem mogłyby być.Możnaby je zastosować do każdego z uczestników przyjęcia. — Ale sumienie... — dalszy cišg zagłusza ostre dudnienie, płynšce z głoœników. Kolejna butelka turla się do mojego kšta. To już ostatnia. Zastanawiajšce, na większoœci przyjęć alkohol kończy się po jednej, dwóch godzinach. A potem rozpoczyna się leniwy proces rozbierania panienek. Niestety, nie wszyscy sš w stanie rozbierać panienki. Dajmy na to, ja. Łatwo to sprawdzić: jeżeli potrafię wstać, poradzę sobie również z, stanowišcym niewyobrażalnš przeszkodę, zapięciem biustonosza. Nie mogę jednak wstać. Tak, powinienem poszukać panienki bez biustonosza. Tak, jak z pozycjš pionowš, rzecz ma się z tańcem. Zatańczyłbym z przyjemnoœciš. Wirowałbym do momentu, w którym cała przestrzeń wokół mnie zlałaby się w jeden, finezyjny deseń. Nie mogę jednak tańczyć, nie jestem w stanie nawet wstać. Mój stan przypomina nieco sartre'owskie piekło. Ludzie mogš ze mnš zrobić wszystko, na co majš ochotę. Dobry Boże, mój czas już minšł i nie mogę ich w żaden sposób ograniczyć — odebrano mi tę możliwoœć. Nie mogę zrobić nic — poza zapaleniem papierosa. Zapalam więc. W pobliżu nie ma popielniczki. Naœladujšc cyrkowców, będę strzepywał popiół do pustych butelek. Wszystko jedno do której. Właœnie porzyszła mi do głowy bardzo interesujšca myœl: rozróżnienie między monistami a dualistami. Otóż, moniœci to banda ohydnych abstynentów. Przedzierajš się przez życie w swej psycho— fizycznej jednoœci, nie mogšc pojšć odrębnoœci swej podwójnej natury. Dualizmu ducha i ciała doœwiadcza się po pijanemu.To wszystko. — Zatańczymy? — Podnoszę głowę. Nade mnš stoi ta sama panienka, która przed chwilš zaczepiała hydraulika. Nazywa się Maria Jakoœ tam, tak jak gospodyni, i wszyscy twierdzš, że jest bardzo szczupła — ja również jestem bardzo szczupły. Dwie Marie na jednej imprezie, konstatuję. Ta, która stoi nade mnš ubrana jest... Jest ubrana, to pewne. Ma na imię Maria. Stoi tuż obok. Jest ubrana i szczupła Ech, ten myœlotok, ech, ten słowotok! — Za chwilę pooglšdamy telewizję — mówię. Co ma znaczyć, że nie zatańczymy, ale czy można tak po prostu odmawiać szczupłej kobiecie? — Telewizja — dodaję szeptem. Boże drogi, będziemy oglšdać telewizję. I po jakš cholerę? — Kiedy się napierdolę odbija mi palma. Kurwa, nic na to nie poradzę — mówi hydraulik.Uwielbiam jego szczeroœć. — Taki już się urodziłem — kontynuuje. Przypominam sobie jeden z obrazków, jakie dostawałem swego czasu na lekcjach religii. Ten, który sobie unaoczniam przedstawiał spowiedŸ: wierny klęczy przy konfesjonale, ksišdz słucha go w skupieniu, a za księdzem wyznań wiernego słucha również Jezus. Mój ojciec, stary ateusz, dopisał pod tym obrazkiem: Nie podsłuchuj. Wtedy wydawało mi się to bardzo zabawne, ale teraz, kiedy właœnie podsłuchuję hydraulika, myœlę o mšdroœci, jakš posiadał mój ojciec. — Jeszcze ktoœ zapierdolił mi okulary! — mówi hydraulik. Niedorzeczna jest cała ta sytuacja. Dom pełen starych mebli. Przyjęcie zorganizowane z niewiadomego powodu. Walajšce się butelki po czerwonym winie. Kawałki ciasta budyniowego rozrzucone na dywanie. A do tego wszystkiego bose stopy szczupłej dziewczyny imieniem Maria, rozdeptujšce te kawałki. — Dwa kurewskie tygodnie temu piłem z takimi tam kolesiami — cišgnie hydraulik. — Banda pierdolonych idiotów.Mówię wam kretyni. Życie nie jest bez sensu, myœlę. Może bez ładu, ale nie bez sensu. Słucham hydraulika: — Kolesie skołowali jakieœ cipy. Szmaty, mówię wam, prawdziwe szmaty. Dobrze się nie najebały, a już latały na golasa. Gdybyœcie kurwa widzieli te zajechane dupy. Łoż, kurwa! — œmieje się. Ja też się œmieję. Maria potyka się i upada, œmieje się razem z nami. W drugim pokoju œmieje się policjant i Maria, gospodyni. Rozstawieni pod œcianami, na kanapach i krzesłach goœcie, œmiejš się również: chichrajš się, rechoczš, parskajš i wyczyniajš temu podobne rzeczy. — Obaliliœmy po połówce, no i odbiła mi palma... Z czego wy się kurwa œmiejecie? — pyta hydraulik. Rzeczywiœcie, z czego my się œmiejemy? Niełatwo to pojšć. Dzięki wyuczonym, głębokim oddechom tłumię chichot. Wszyscy inni równmież milknš, w oczekiwaniu na opowieœć hydraulika, opowieœć o palmie: — Walę kurwa palcówę jednej szmacie — porusza palcem wskazujšcym. Joanna, koœcista i brzydko ubrana dziewczyna, tulšc się do drugiej, której nie znam, odzywa się szeptem: — Gdyby przeklinał co drugie słowo, dałoby się go słuchać. — No i walę jej palcówę — kontynuuje hydraulik. — Rozkraczyła się na parapecie. Jara się, już kurwa odlatuje, a jeden z tych ciuli mówi: Pokaż jej, jak jej cia œmierdzi. No, to ja wyjmuję palucha i walę po jej zasranym ryju — wykonuje zamach prawš rękš. Piękna opowieœć, myœlę. — Cipa się wydupiła na podłogę. Potem kurwa zbieraliœmy jš resztę inprezy. — Koniec opowieœci. Rozkosznie przeszedł od czasu terażniejszego do przeszłego. — Nie mogę kurwa pić! Po pijaku odbija mi palma — powtarza. Z trudem podnoszę się i biorę Marię za rękę. Idziemy oglšdać telewizję. Szczerze mówišc, nie mam pojęcia, dlaczego to robimy. Po drodze mijamy pokój, w którym kolejna Maria, gospodyni, leży w objęciach policjanta i słodkawego dymu. — African killer to nie bratki — odzywa się policjant. Kiwam głowš na znak zrozumienia, po czym cišgnę Marię do pokoju telewizyjnego. Nawiasem mówišc, dom Marii składa się z trzech pokoi, kuchni i łazienki. To wszstko. Siadamy w potężnych fotelach. Ekran migocze kolorowym œwiatłem. Co za wspaniałe urzšdzenie, myœlę. Wydawałoby się, że wewnštrz sš całe tabuny idiotów, gdy tymczasem znajdujš się tam jedynie diody, tranzystory i inne pierdoły; nie ma nikogo. Kto by pomyœlał? Nie dotykamy się, choć oboje mamy na to ochotę. — Opowiadaj o tym, co widzisz — prosi Maria. Więc opowiadam. Nie ma sensu milczeć, tym bardziej, że żołšdek podchodzi mi do gardła, a kontemplacja może jedynie przyspieszyć wymioty. — Widzę reklamy — mówię, ponieważ widzę reklamy. Przełšczam na inny kanał i znowu widzę raklamy. — Znowu widzę reklamy — mówię. Przełšczam na kolejny kanał. — Reklamy — powtarzam. — Zdaje się, że nic innego nie jestem w stanie zobaczyć — dodaję. Pstrykam klawiszami pilota i powtarzam swojš mantrę: — Reklamy, reklamy, reklamy, reklamy... Stało się, muszę zwymiotować. Zostawiam więc Marię z całym bagażem erotycznych uniesień oraz z reklamami, i korytarzem docieram do falujšcej słodkawym dymem łazienki. Tutaj również ktoœ przypalał marihuanę. Nieważne. I w tym miejscu koniecznie muszę przytoczyć limeryk autorstwa, zdaje się, Kurta Vonneguta: „Lulaj mój koteczku na wysokim drzewie, Drzewem wiatr kołysze, koteczka kolebie. A jak gałšŸ pęknie — wtedy będzie pięknie, Zwali się kołyska koteczka, i wszystko.” Nic tak, jak to, nie oddaje stanu, w jakim się znajduję. Zapalam œwiatło i widzę, że łazienka jest pełna krwi. Jakgdyby zarzynano tutaj wieprza — a nawet jeszcze gorzej. Mały, półokršgły dywanik, leżšcy przy muszli klozetowej, muszla, kafelki, umywalka, podłoga wreszcie, wanna i kran, i pokrętła do ciepłej i zinmej wody, a nawet lustro i kosmetyki stojšce na półce — wszystko powalane jest czerwonš cieczš. Matko moja, myœlę. Straszna sprawa! Klękam i pochylam się nad muszlš. Wyrzucam z siebie ciasto budyniowe, nieprzyswojony alkohol i soki żołšdkowe. Potem wstaję i płuczę głowę zimnš wodš. Przechylam się i pod wannš dostrzegam Mdłoœci Sartre'a — również powalane krwiš. Dokładnie to samo wydanie, które zauważyłem w kieszeni starszego pana, na przystanku. — Chuderlawy, przebrzydły jasnowidz — mówię do siebie i o sobie. Przez nieuwagę przyklęknšłem na nasiškłym krwiš dywaniku. W œwietle jarzeniówki moje spodnie błyszczš czrwonymi plamami. Tak, i wcale nie muszę się zastanawiać nad tym, co się stało. Jestem przekonany, że ktoœ podcišł sobie żyły. Pytanie: kto? Wychodzę z łazienki planujšc systematyczny przeglšd pokoi. Ktokolwiek zaplanował sobie zejœcie na dzisiejszym przyjęciu, nie zrobił na mnie wrażenia — przypominam sobie ustęp z Leopardiego, cytowany przez Stefana. Nie zrobił wrażenia, ale pobudził do wymiotów. W gruncie rzeczy powinienem mu być wdzięczny — żołšdek już mi nie dokucza. Co takiego planowałem? Ach, tak: sprawdzić pokoje. Ależ męczšce sš te konwulsje. I wtedy to się dzieje. Zaczynam rozumieć hydraulika, bowiem odbija mi palma, dostaję kota, wariuję, œwiruję i tak dalej, i tak dalej. Przemieszczam się, z niewiarygodnš prędkoœciš, we wszystkich kierunkach na raz. Wydarzenia zlewajš się w jeden nieokreœlony moment, w którym wymiotuję, gaszę i zapalam œwiatła we wszystkich pokojach, sprawdzam ciała leżšcych w różnych pozycjach i różnych miejscach ludzi i ze zdziwieniem stwierdzam, że nikomu nic nie jest. A wszystko jednoczeœnie. Fachowcy mówiš o takich doœwiadczeniach, że robi się delikwentowi ciemno przed oczami. Tym delikwentem oczywiœcie jestem ja. Wracam do Marii. Nadal siedzi przed telewizorem, wpatrujšc się w ponure reklamy. — Ktoœ podcišł sobie żyły — mówię, rozbierajšc się. — W łazience — dodaję. — W takim razie — odpowiada Maria — wymyję się rano. Zcišgam z niej koszulkę, zcišgam jej spodnie, rajstopy, stanik, majtki i zegarek. Kładę jš na łóżku, przykrywam sobš i starym kocem. I oboje zasypiamy. Zapominamy wyłšczyć telewizor. * * * Budzi mnie ostra punkowa muzyka. Zresztš nieważne co mnie budzi. Pierwsze co robię, to biegnę do kuchni i wypijam dwie szklanki kranówy. — Klina? — pyta hydraulik, unoszšc kieliszek wódki w mojš stronę. Kiwam głowš w prawo i w lewo, co ma znaczyć: Nie dziękuję. Ciekawe, skšd rano wzięła się wódka? Wracam do pokoju i ze sterty ubrań wygrzebuję moje rzeczy. Ubieram spodnie, skarpetki i sweter, przyglšdajšc się nagiej Marii. Dobry Boże, toż to zupełnie inna dziewczyna. Nie mogła przecież tak utyć w nocy — a jednak utyła. Fantastyczne. To Maria, gospodyni, właœcicielka domu. Nie mam pojęcia kiedy pomyliłem obie Marie, albo kiedy one pomyliły mnie, że tak powiem. Jednak musiało się to stać, bowiem zasnšłem z jednš, a obudziłem się z drugš. Cóż, zdarza się! Zakładam buty, wydłubawszy z nich zużyte prezerwatywy. Skšd się wzięły? Spostrzegam zakrzepłš krew na moich kolanach i przypominam sobie pełnš krwi łazienkę. Zakrywam Marię kocem i pędzę do centralnego pokoju, tego, w którym leżałem w stercie pustych butelek. Wchodzę. Wszyscy uczestnicy przyjęcia trzymajš w rękach szklanki z kranówš. Wyjštek stanowi hydraulik, on trzyma kieliszek wódki. — Ktoœ podcišł sobie żyły — zwraca się do mnie Joanna. Zastanawiam się, czy to czasem nie ona zostawiła w moich butach zużyte prezerwatywy. Tylko na co lesbijkom prezerwatywy? — Wiem — odpowiadam. — Próbowałem wam to powiedzieć, wczoraj w nocy. — Patrzš na mnie badawczo. — Ty spałeœ, a myœmy kurwicy dostawali — mówi hydraulik. — Zaraz potem, jek zaczšłeœ coœ wrzeszczeć, pamiętasz? — kiwam głowš, ale nie pamiętam. — No, i zaraz potem poszedłem się wyrzygać. Wchodzę do łazienki, a tam pełno krwi. Tym razem zamienił czas przeszły na terażniejszy. Matko moja, co za rozkoszny człowiek. — No, i zaczęliœmy szukać tego kretyna, co to się pochlastał — cišgnie. — W cały mieszkaniu jest pełno krwi — przerywa mu policjant. Oczywiœcie słucham ich obu — nie mam większego wyboru — ale potwornie boli mnie głowa. Proszę więc o tabletkę. — Co ty, kurwa — odpowiada mi hydraulik. — Całš noc szukaliœmy trupa, a ty sobie wstajesz i chcesz pigułki?! — Rzeczywiœcie, myœlę, trup jest nieco poważniejszš sprawš od mojego bólu głowy. Przepraszam wszystkich. Mówię trup, ponieważ człowiek, z którego wyciekła pełna łazienka krwi, nie może być żywy. Ale to moje prywatne zdanie. — Dobra — mówi policjant. — W nocy biegaliœmy po domu z latarkš. Œlady wychodzš na korytarz, potem przez drzwi wejœciowe na obejœcie wokół domu. Przy furtce jest jeszcze nie zasypana przez œnieg kałuża. Możesz zobaczyć... — Problem w tym — przerywa mu Maria, która właœnie weszła do pokoju — że krople krwi kończš się na chodniku przed domem. Po prostu się urywajš. Teraz zresztš wszystko przysypał œnieg. — Jakiœ kretyn zasyfił całš łazienkę — mówi hydraulik — i nawet, nie wiemy kto? Podcišł sobie żyły, pobiegał po domu, wyszedł na chodnik i odleciał. Rozumiesz kurwa coœ z tego? Przychodzi mi na myœl, że mógł wsišœć do samochodu i odjechać. Pytam, czy wszyscy goœcie sš nadal obecni. — Pytasz, czy kogoœ brakuje? — upewnia się policjant. — Właœnie. — Danusia wyszła jakieœ piętnaœcie minut temu — mówi policjant. — Pozostali sš. Danusia? Nie pamiętam żadnej Danusi. — Jaka Danusia? — pytam. — No, panienka, z którš spałeœ. — Zatem, wszystko jasne — mówię, pocierajšc dłoniš brodę. Jasne jest przede wszystkim to, że nie powinienem ufać swojej pamięci. Studia filozoficzne — studiuję filozofię, nie mówiłem? — robiš swoje. Egzaminy, kolokwia i wieczne przewsiadywanie w nieogrzewanych bibliotekach, wyniszczajš fizycznie. Natomiast cišgłe próby przekonywania samego siebie, że bawię się œwietnie — psychicznie. Pięć uniwersyteckich lat, wyjaławia człowieka, rzec by można, od stóp do głów. I jest to niestety zakamuflowany argument, na rzecz monizmu abstynentów. — Czy wszyscy pili na wczorajszym przyjęciu? — pytam, majšc nadzieję, że choć jedna osoba pozostawała trzeŸwa przez całš noc, i można będzie usłyszeć od niej prawomocnš relację. Niestety, nikogo takiego nie ma. * * * Pierwszy raz tego dnia oglšdam swoje odbicie w uniwersyteckiej toalecie. Przyglšdam się rozbełtanym włosom, przyglšdam się przekrzywionum okularom i niepodciętej brodzie, wreszcie, przyglšdam się marynarce, zwracajšc szczególnš uwagę na miejsca, w których spodziewałem się zobaczyć guziki. Rzeczywistoœć po raz kolejny mnie zaskakuje: jedyny guzik w marynarce, to ten po wewnętrznej stronie klapy — zapasowy. Wychodzę na korytarz. — Brakuje ci guzików — słyszę za plecami głos Katarzyny — prawda? Guzik prawda, chcę odpowiedzieć, lecz w porę się powstrzymuję. Za pięć minut rozpocznie się wykład z Metodologii Nauk Przyrodniczych. Jest zimno — cóż, listopad. Pod œcianami snujš się adepci filozofii. Zziębnięci, wychudzeni, krótko ostrzyżeni, albo nie strzyżeni od lat. Pomimo zimna panienki eksponujš swoje nogi. Na każdej œcianie wiszš tabliczki zakazujšce palenia. Palenie zabronione, nawet jednego Gitana — to mój ulubiony cytat z Mdłoœci. Pod każdš z tych tabliczek znajduje się stojšca popielniczka — œwiat pełen jest sprzecznoœci. Nikotynowy dym, nawet wœród najzagorzalszych jego zwolenników, wywołuje łzawienie, stawiajšc oczekujšcych na wykład przed alternatywš: umrzeć z zimna lub zaczadzić się. — A wracajšc do tego o czym mówiliœmy — odzywa się, ni stšd ni z owšd, Katarzyna — jestem wolna o trzeciej. Wspaniale, myœlę. Jest wolna o trzeciej. — O trzeciej zaczynam zajęcia — odpowiadam, starajšc się nadać mojej twarzy tak zwany kretyński wyglšd. — Otóż, Popper, proszę państwa — neurotyczny wykładowca rozpoczyna swój półtoragodzinny monolog. Dziwne, ale ludzie wyglšdajšcy na egzystencjalistów zajmujš się w tym kraju filozoficznym ugruntowaniem nauk œcisłych. A z drugiej strony, dobrze się składa. Potrzeba mi empirycznego nastawienia Poppera, Carnapa i im podobnych. Muszę jakoœ odszukać tego samobójcę, a przynajmniej pomóc w poszukiwaniach. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Jestem zniewolony sytuacjš. Po prostu, muszę to zrobić i nie zamierzam z tego robić problemu. Wszystko. — Nauka — słyszę leniwie sunšcy w mojš stronę głos. — Nauka jest w tym wypadku zbiorem twierdzeń, które nie sš jednak... — Koniec zdania umyka mi, bowiem wycišgam z teczki kartkę papieru. Zresztš, co nowego mogę usłyszeć? Katarzyna zakłada nogę na nogę. Podcišga lekko spódniczkę — krzesło, na którym siedzi, wydaje cyniczne skrzypnięcie. Katarzyna, wystraszona hałasem, jaki sama spowodowała, porusza się gwałtownie. Żeby nie stracić równowagi przykłada kolano do dolnej powierzchni stolika — stosuje ten sam system, co ja w kawiarni Grodzkiej. — Chsss — słyszę. Katarzyna wysuwa nogę. W jedwabnej pończoszce widzę dziurę — owalnš, choć nie symetrycznš plamę czerwonawego ciała, otoczonš ze wszystkich stron brunatnš materiš. Mniej więcej na œrodku dziury, tam, gdzie zaczyna się chrzšstka kolana, pojawia się ciemnoczerwona kropla krwi. Katarzyna skaleczyła się wystajšcym spod stolika gwoŸdziem.Ja natomiast przyglšdam się krwi i przed oczyma staje mi łazienka, pełna powalanych niš przedmiotów. Co innego widzę, a co innego staje mi przed oczyma — tak, zdaje się, zaczyna się paranoja. — Indukcja, powiada Popper, nie stanowi metody uprawomacniania twierdzeń nauki; nie silšc się nawet na konstrukcję argumentów stojšcych za tš tezš — słyszę głos wykładowcy. I po cóż miałby się silić? myœlę. Z kieszeni marynarki wycišgam długopis i wielkimi literami piszę: PLAN DZIAŁANIA. Nieco poniżej umieszczam dzisiejszš datę, dalej: Punkt 1... punkt 2... punkt 3... i tak dalej i dalej. Po stole sunie w mojš stronę, prowadzona rękš Katarzyny, kartka. Kiedy jest wpołowie drogi między nami, Katarzyna opuszcza rękę i ja przejmuję prowadzenie kartki. Zbliżam jš do siebie, kładę na planie działania i czytam: Pożycz mi pienišdze na nowe rajstopy. K. Znowu to się stało: Z moich ust wylewa się spazmatyczny chichot, natychmiast przechodzšc w suchy kaszel. Patrzę na Katarzynę kiwajšc głowš i zastanawiam się, czy przypadkiem owo K. nie oznacza sumy jakš mam jej pożyczyć. Wykładowca także patrzy na Katarzynę. Przerywa swój wywód gromišc nas wzrokiem. — Proszę przeczytać tę kartkę — mówi nad wyraz energicznie. — Wszyscy się poœmiejemy. Nędzna sztuczka, rodem ze szkoły œredniej. Tym razem nasz metodolog nie stanšł na wysokoœci zadania. — Pożycz mi pienišdze na rajstopy — czytam. — To wszystko — dodaję. Wykładowca milczy prawie dziesięć sekund. Potem powoli odpowiada przepraszajšcym szeptem: — Dobrze. Ale sprawy prywatne proszę załatwiać po wykładzie. Mogš chyba poczekać? — To sprawa niecierpišca zwłoki — zauważa Katarzyna, pokazujšc wszystkim zebranym swoje kolano. Wykładowca przechyla swš łabędziš szyję w stronę kolana. Przez chwilę przypomina latarnię. Wytęża wzrok, dostrzega dziurę, a z jego ust wypływajš cichuteńkie słóweczka: — Ach tak, rzeczywiœcie. Kolano Katarzyny chowa się pod stolikiem. Wykładowca wraca do Poppera, czy Carnapa — wyraŸnie zmęczyła go ta konfrontacja. — Zdania obserwacyjne, proszę państwa. Zdania obserwacyjne. Katarzyna wycišga z papierowej teczki kolejnš niespodziankę: plik zapisanych kartek. Znowu przesuwa je w mojš stronę. Kiedy kartki sš już przede mnš słyszę głos wykładowcy, kierowany specjalnie do mnie (nie poddaje się skurczybyk): — Kolejne, niecierpišce zwłoki, informacje? — kiwam głowš. — W porzšdku — mówi wykładowca. — Otóż, zdania obserwacyjne w rozumieniu Poppera, to... Na pierwszej stronie przesyłki dostrzegam, wykaligrafowany wielkimi literami, tytuł: „Ostatni kryminał”. Proszę, proszę. Kasia napisała opowiadanie. To, zdaje się, opowiadanie. — Rzecz jasna Carnap zmienił nieco swoje poglšdy pod wpływem... — Nie słucham wykładowcy. Czytam: „Ostatni kryminał. Czego chciałem? Prawdziwego rozpoczęcia, ukazujšcego się jak dŸwięk tršbki, jak pierwsze nuty melodii jazzowej, nagle przecinajšcego nudę, utwierdzajšcego trwanie, jednego z tych wieczorów, o których mówi się potem: Przechadzałem się, był to wieczór majowy. Zatem, przechadzałem się. Był to wieczór majowy. Przechadzałem się zadrzewionš alejkš, zmierzałem na rynek. To dziesięciotysięczne miasteczko po raz pierwszy w tym roku odwiedził tercet jazzowy: tršbka, tuba i akordeon. Choć od ratusza, pod którym stali dzieliło mnie jeszcze pięćset metrów, słyszałem ich doskonale. Był to jeden z tych dni, kiedy myœli płynš nieprzerwanym strumieniem, przetaczajšc się przez sprawy codzienne, zwalniajšc przy wielkich problemach i, nabierajšc rozpędu niczym górski potok, kiedy spojrzy się na czyjeœ smukłe nóżki. Mijał właœnie rok od mojego przyjazdu tutaj. Pamiętam: miałem się jedynie zatrzymać na kilka dni, ale przyjrzałem się łagodnym spojrzeniom mieszkańców, kwitnšcym kasztanowcom i czystym uliczkom. Postanowiłem zostać. Moja praca, choć w tylu innych miejscach niebezpieczna i męczšca, tutaj zdawała się bez mała przyjemna i dawała mi wiele satysfakcji. Wštpię, aby znalazło się jeszcze jedno takie miejsce na ziemi, gdzie policjant pełni funkcję podobnš do funkcji pasterza dusz. Tutaj tak było. Tego jednak dnia coœ zaœmiecało krystaliczny dotšd potok myœli. Jakgdyby ktoœ wrzucił niedopałek papierosa do szklanki z wodš. Tak to wyglšdało. Kiedy tak zmierzałem pod ratusz, nikt ze znajšcych mnie z zebrań rady miasta, czy uroczystoœci religijnych, nie domyœliłby się, że prowadziłem pierwsze w tym roku, w ogóle pierwsze w tym mieœcie, œledztwo. Wyglšdałem zwyczajnie, zwyczajnie odpowiadałem na pozdrowienia, a przecież poprzedniej nocy zdarzyło się coœ niezwykłego. Został zamordowany człowiek. Przez cały rok ludzie umierali tutaj œmierciš naturalnš — nie zanotowano żadnych wypadków. W mieœcie tym rzadko nawet dochodziło do kradzieży, a jeżeli już, to naczelnik policji — bowiem takš funkcję pełniłem — mógł liczyć na życzliwš pomoc wszystkich zainteresowanych, włšcznie ze sprawcš kradzieży, którym zwykle okazywał się jeden z nielicznych tu bezrobotnych. Tego jednak ranka przyszedł do mnie człowiek, bynajmniej nie bezrobotny. Sędzia sšdu powiatowego. — Komisarzu — powiedzieł. — Dziœ w nocy zamordowałem człowieka. — Jego szczeroœć obezwładniła mnie. To mogło zdarzyć się jedynie tutaj. Zaskoczył mnie do tego stopnia, że niemal nie odpowiedziełe: „Cóż, zdarza się”. W tym Raju Policjantów zamordowano człowieka. Co więcej, morderstwa dokonał człowiek, który z ramienia swego urzędu powinien sšdzić tego typu przypadki. Składajšc zeznanie nie okazywał, najmniejszych nawet, emocji. Usiadł na miejscu, które mu wskazałem i z niebywałš dokładnoœciš poczšł opisywać zdarzenia poprzedniej nocy: — Szczerze mówišc — powiedział — nie wiem co mnš powodowało. Może ta złota klamra z tyłu jego brudnego płaszcza? Chociaż wštpię, aby tak niewiele znaczšcy przedmiot mógł być powodem morderstwa. Musi pan wiedzieć, komisarzu, że sprawuję urzšd sędziego od trzydziestu lat. W młodoœci mieszkałem i uczyłem się w stolicy. Tam zdarzało mi się widzieć różne rzeczy, lecz odkšd przyjechałem tutaj, nie miałem do czynienia z morderstwem. Aż nagle, proszę. Coœ takiego! Przechadzam się ciemnš uliczkš, widzę człowieka w szarym, brudnym płaszczu i morduję go. Ta klamra... , choć szczerze wštpię... Nie, nie sšdzę, aby o to chodziło. Rankiem miałem jednš sprawę: Szewc wzišł zaliczkę, ale nie dokonał naprawy, czym naraził właœciciela na straty. Wszystko załatwiono polubownie. Szewc zgodził się zwrócić zaliczkę oraz zreperować buty gratis. Potem był obiad, kilka godzin spędzonych w kawiarni, na przeglšdaniu popołudniówek, a wieczorem, wracajšc do domu, zabiłem człowieka. Podszedłem od tyłu i pchnšłem go na œcianę. Zatoczył się i wyrżnšł głowš w cegły. Próbował wstać, więc jeszcze raz go popchnšłem. Chwyciłem za włosy i tłukłem głowš o płyty chodnika. Kiedy tak leżał pode mnš, nieżywy, rozglšdnšłem się szukajšc dla siebie usprawiedliwienia. Czegokolwiek, pełni Księżyca, znajomego wyglšdu ulicy... Niestety, jak pan wie komisarzu, wczorajsza noc była bezksiężycowa, również ulica wydawała mi się zupełnie obca. Przez chwilę miałem się za Meursaulta. Pamięta pan? Obcy, Camus. Ale to nie było to: żaden blask Słońca, nic z tych rzeczy. Już raczej Na zachodzie bez zmian, Remarque'a. Przypomina pan sobie ten fragment, kiedy główny bohater wpada do leju po bombie. Rzecz dzieje się na froncie. Otóż, on instynktownie morduje rannego Francuza, czy Włocha. Podobnie było ze mnš: instynkt. — Pamięta pan, o której to się stało? — zapytałem. — Po dziesištej, komisarzu. Ale nie mam pojęcia gdzie. Błšdziłem parę godzin, zanim znalazłem drogę do domu. Tak, jakby działo się to w zupełnie innym mieœcie, bo przecież nasze miasto znam na wylot. Dwoje obcych sobie ludzi. Jeden z nich morduje drugiego. Dwie alternatywne rzeczywistoœci prowadzšce ze sobš wojnę. Dwaj członkowie walczšcych ze sobš armii spotykajš się w jednym leju po bombie. Gdybym go nie zamordował, on by to zrobił ze mnš; nie rozmawiałbym teraz z panem, komisarzu. Rzecz jasna, to absurd, ale tak mi sie to przedstawia. Ta klamra go zdradziła. Nie był z tego miasta. Nie był jednym z naszych. Tytaj nikt nie nosi złotych klamer przy pasku brudnego płaszcza. — Dobrze — powiedziałem — Czy sprawdził pan jego tożsamoœć? — Nie. — Nie wie pan, gdzie miało miejsce morderstwo? — Nie wiem. — Przepraszam, jeszcze jedno pytanie: Czy zdarzyło się już panu być w takim stanie? Rozumiem, iż była to swego rodzaju anomalia, a proszę nie zapominać, że jestem policjantem: Czy miewał już pan jakieœ zaburzenia nerwowe? — Dobry Boże, nie! Nie jestem wariatem, choć oczywiœcie zdaję sobie sprawę z absurdalnoœci tego wydarzenia. Doskonale wiem, co zrobiłem. Zamordowałem, nie patrzšc mu nawet w twarz. Rozmawialiœmy jeszcze przez chwilę. Sędzia, podług jego słów, był mordercš. Nie pamiętał jednak, gdzie dokonał zabójstwa, nie wiedział, kogo zamordował. Poprosiłem go, żeby zostawił ubranie do analizy, a następnie umówiłem się z nim na dziesištš dnia następnego, na kolejnš rozmowę. Nie œmiałbym nazwać jej przesłuchaniem. Podaliœmy sobie ręce i rozeszliœmy się do pracy. Ja musiałem wykonać kilka rutynowych telefonów, sędzia miał kolejnš sprawę, zdaje się rozwodowš. Moi podwładni patrolowali wczoraj miasto. Nic nie wiedzieli o morderstwie. W miejskiej kostnicy również nie było żadnych nowych zwłok, zresztš w maju mało kto umiera. Zadzwoniłem jeszcze do miejskiego szpitala myœlšc, że człowiek ów żyje, że został jedynie ranny. Niestety, nikogo takiego nie było. O szóstej wyszedłem z komisariatu i skierowałem się w stronę runku. Jestem zagorzałym perypatetykiem, zdawało mi się, że spacer dobrze mi zrobi. Zamierzałem poukładać sobie wszystkie te zdarzenia i zastanowić się, co robić dalej. Ach! Jeszcze jeden szczegół przykuł mojš uwagę. Otóż, nikt o tej porze roku nie nosi płaszczy. Nikt w maju, w tym mieœcie nie wychodzi na zewnštrz ubrany w szary płaszcz. Nikt, prócz mnie, szefa policji. I zdaje się, jestem jedynym człowiekiem, który do szarego płaszcza nosi pasek ze złotš klamrš.” Przerywam czytanie — nie znoszę takich sytuacji. Czy takie rzeczy w ogóle się zdarzajš? Czy przytrafiajš się rzeczywiœcie? A może bezustannie czytamy nasze życie z cudzych tekstów? Swego czasu siadałem na stopniach szkolnych schodów z otwartš na kolanach Bibliš, i ze wzruszeniem stwierdzałem, iż stanowi ona komentarz do każdej chwili mojego życia — do życia w ogóle. PóŸniej Biblię zastępowały coraz to inne ksišżki, a ja wcišż byłem pewien, że ktoœ przeżył już moje życie i wpisał je czarnymi plamkami na biały papier. Przeżywałm również okres sceptycyzmu wobec takich konstatacji, tłumaczšc analogicznoœć życia i powieœci czymœ, co możnaby nazwać fenomenem codziennoœci. Ale codziennoœć nijak się ma do grupy, która starszy pan nazwał na przystanku bandš pijaków i narkomanów, czyli do młodzieży akademickiej. Tak więc to, co mnie spotkało na wykładzie z Metodologii Nauk Przyrodniczych, możnaby tłumaczyć — godzšc oba powyższe nastawienia — rodzajem niesamowitej, jak to mówiš, antycypacji. Tak też postšpiłem. Więcej nawet, uœwiadomiłem sobie, co takiego miała do powiedzenia Katarzyna, piszšc to opowiadanie: miało ono być argumentem na rzecz tezy, że nieistniejšce może stanowić problem. Ciekawe, jak ustosunkowałby się do tego Sartre? Z pewnoœciš przyznałby jej rację, albo zaprzeczyłby, cha, cha. Takie bełkotanie przypomina mi jednš z mšdroœci ludowych, która brzmi mniej więcej tak: „Jak na œwiętego Hieronima, jest deszcz, albo go ni ma, To pod koniec listopada pada, albo nie pada.” Wspaniały komentarz do tego, co powiedziałem o autorze Mdłoœci. Roquentin nie zabił się, ponieważ pozostałby po nim trup. Kretyn! Ale, czy ja również mam powody obawiać się, że pozostanie po mnie martwe ciało? Jak dotšd, mam do czynienia z dwoma trupami: z samobójcš z wczorajszego przyjęcia oraz z ofiarš morderstwa z opowiadania Katarzyny — żaden z nich nie istnieje. Na razie! Na razie! — Tyle na dzisiaj — mówi wykładowca. — dziękuję państwu za uwagę i dziękuję pani za wprawienie nas w doskonały nastrój — zwraca się do Katarzyny. — W przyszłym tygodniu wykładu nie będzie — mówi wychodzšc. Proszę. Jesteœmu skazani na dwutygodniowy niebyt Metodologii. Bywa i tak. Nie ma Metodologii, sš Mdłoœci: najpierw egzemplarz w kieszeni starszego pana, potem ta sama ksišżka w zakrwawionej łazience, co tam jeszce? cytat na poczštku opowiadania Katarzyny, no i cały wykład, który upłynšl mi na roztrzšsaniu przypadku Roquentina. — Nie ma trupa — mówię do Katarzyny. — Tak — odpowiada, przypalajšc papierosa. — Nie ma trupa, nie ma problemu. Wydawałoby się, co? * * * Upływa właœnie dwudziesta czwarta godzina od czasu rozmowy o seksie w kawiarni Grodzkiej. Dziewiętnaœcie godzin minęło od chwili, kiedy zobaczyłem poplamiony krwiš sedes, umywalkę, piecyk gazowy, wannę, przybory toaletowe w postaci szczoteczek do zębów i gšbek, i ten cholerny dywanik — krótko mówišc, łazienkę. Leżę teraz na Katarzynie z penisem utkwionym w jej pochwie. Długo zastanawiałem się nad doborem słów okreœlajšcych nasze narzšdy i czynnoœć jakš wykonujemy. Wahałem się między piczkš a pisiš; między łodygš, a fiutem; między kochaniem się a pieprzeniem. Z okreœlenia czynnoœci na razie zrezygnowałem, a co do reszty to sšdzę, iż wybrałem odpowiednio. Patrzę na œwiecšcy na zielono zegar. W pokoju Katarzyny jest zupełnie ciemno, tylko zielone cyfry nadajš przedmiotom trupiego poblasku. — Przestałeœ mnie pieprzyć — zauważa Katarzyna. Tak, rzeczywiœcie przestałem jš pieprzyć. Chcę odpowiedzieć, że zamyœliłem się, ale w końcu rezygnuję. Myœlę o Mdłoœciach: Kiedyœ, tuż po przeczytaniu powieœci Sartre'a (w polskim tłumaczeniu), telefonowałem na pogotowie ratunkowe. Moja matka była chora. — Proszę podać objawy — rozkazał zaspany głos. Była trzecia nad ranem. — Boli jš ucho i jest jej niedobrze — powiedziałem. Nie jest jej dobrze, pomyœlałem. A komu jest dobrze? — Ma mdłoœci? — Czy ma mdłoœci? Nie, nie chiałem tego tak nazywać. Już niemal nie odpowiedziałem: To moja matka, proszę pani. A nie jakiœ tam Roquentin. — Nudnoœci — wybrnšłem — Ma nudnoœci. Teraz przypominam sobie nudnoœci mojej matki, fioletowe szelki kelnera, dotyk kamyków na plaży i posšżek Buddy w pokojuu Merciera. Wszystko sobie przypominam. — Męczysz mnie kurwa — syczy Katarzyna. Znowu wypadłem z transu, a do tego męczę jš — no proszę. Moja sytuacja przypomina położenie korka, zatykajšcego otwór zlewozmywaka. Korka, który marzy o zmianie profesji. Wusuwam się odrobinę, po czym korzystajšc z resztek energii wracam na miejsce. Katarzyna oddycha głęboko. — Znowu przestałeœ. — Znowu przestałem? Cóż, bywa i tak. Oddalamy się od siebie — w sensie fizycznym. Napięcie między drutami, doprowadzajšcymi pršd do zegara, roœnie. Zielone œwiatło staje się bardziej intensywne. Przesuwam wzrok na talerz z kromkš czarnego chleba, posmarowanš białym serem (ser zdaje się być zielony). Za talerzem leża nasze ubrania. Jest ciepło. Ktoœ stuka w drzwi. — Skończę to, jeœli dasz mi stówę — mówię. — W porzšdku — odpowiada Katarzyna, a ja, zaczynajšc się ruszać, uœwiadamiam sobie, że zachowaniem przypominam bohatera jednego z żydowskich dowcipów. Znowu słyszę pukanie, lecz ruszam się nadal: raz, dwa, raz, dwa. Ni stšd ni z owšd, wpadam na kretyński pomysł: — Zajęte — krzyczę w stronę dzrwi. Przy uchylonym oknie faluje firanka, odbijajšc œwiatło zegara, które pada na twarz Katarzyny. Ruszam się coraz żwawiej. Korek, myœlę o sobie. Stówa, myœlę o stówie. Wyglšda jak trup, myœlę o Katarzynie — przestaję. — Mmmh, mmmh — słyszę i wracam do myœlenia o stówie. Pójdę na porzšdnš kolację. Żaden tam chleb z serem — porzšdna kolacja. Raz, dwa, raz, dwa — zaczynam. Stare, pokryte białš farbš łóżko, jak krzesła w sali, w której odbywał się wykład z Metodologii Nauk Przyrodniczych. Raz, dwa, raz, dwa — oboje przesuwamy się po gnijšcym materacu. Odbijamy się głowami i nogami od ramy łóżka. Jakbyœmy byli zamknięci w piłce, którš jacyœ obcy ludzie rozgrywajš mecz tenisa ziemnego. Swojš drogš, dobrze, że otworzyliœmy okno. Płuca pompujš powietrze. Dajš tym samym możnoœć spalania energii przetrzymywanej, w jakiœ niepojęty sposób, w komórkach naszych ciał. A propos tenisa: 30 — 40. Piłka setowa, piłka meczowa. Nagle uœwiadamiam sobie, że chleb służy do jedzenia. Fenomenalne odkrycie poręcznoœci, myœlę. Ubrania, skrzypišce łóżko, zegar, gnijšcy materac — wszystko to czemuœ służy. Matko moja! 40 — 40. Nadal obcy ludzie grajš naszš piłkš. Myœlę, że ! oboje odczuwamy owš cišgłš deformację — skutek kontaktu z ziemiš bšdŸ rakietš tenisowš. Ja — dajmy na to człowiek, poza tym korek, piłka tenisowa, uchylone okno, firanka, wreszcie: Chleb służy do jedzenia. Ona — zainteresowana swoim otworem, którym brudna woda spływa do kanalizacji — zapomina o mnie zupełnie. Cały jestem spocony. Nikotyna pomieszana ze słonš wodš wypływa wszystkimi porami mojego ciała. Co się zaœ tyczy chleba, służšcego do jedzenia, co się tyczy Roquentina, ubrań, zegara, okna i materaca, to wszystkie te rzeczy, wszelkie produkty, zdajš się usensawniać siebie same swoim niewiarygodnym wręcz brakiem poręcznoœci. Jestem pewiem, że zdajš sobie sprawę jak i w jakim celu, ustawiono je przede mnš — czy, coœ w tym stylu. Zresztš, nieważne. Raz, dwa, raz, dwa — Katarzyna wali głowš w jednš z rurek ramy łóżka. Głowa ustępuje pod naporem żelaza. Otwiera się, obejmuje rurkę i zamyka jš w sobie. Ruszamy się: raz, dwa, raz, dwa. A po chwili spostrzegam, że to tylko cień rurki zdawał się wychodzić z czoła Katarzyny. Matko moja, ależ się pieprzymy. Piłka wypada na aut. Koniec setu, koniec meczu — spuszczam się. Korek zamienia się w kran. Serce pompuje krew, płuca pompujš powietrze, a mózg pompuje złote myœli i nasienie. Wprost do prezerwatywy. Wychodzę z niej — z prezerwatywy ma się rozumieć. Leżšc obok przewracam Katarzynę na brzuch i mocno uderzam prawš rękš w tyłek. Sadyzm sprowadza się w gruncie rzeczy do nadmiaru potasu, przetrzymywanego wewnštrz komórek ciała. — Aaau !? — krzyczy nieusatysfakcjonowana Katarzyna. Zdziwiona? Obok nogi łóżka leży muszelka. Do czego służy? Do jedzenia? Nie, chleb służy do jedzenia. Muszla, to kolczyk Katarzyny. Zdjęła go, nim zcišgnęła ubranie. — Dlaczego mnie uderzyłeœ? — pyta. Dlaczego jš uderzyłem? Dlaczego przestałem jš pieprzyć? Dlaczego kurwa tak jš męczę? Dlaczego? Ponieważ żyje, jest żywa: rusza się, mówi, ma orgazm lub nie ma orgazmu — w każdym razie chce mieć, robi kolczyki z muszelek i przygotowuje chleb z białym serem, ponieważ w przeciwieństwie do produktów i półproduktów, w przeciwieństwie do chleba, czy czego tam jeszcze, nie ma zielonego pojęcia o celu swej wynaturzonej egzystencji — o poręcznoœci, lub chociażby jej braku, nie może w tym wypadku w ogóle być mowy. — Co z mojš stówš — pytam, nie wyjaœniajšc powodów klapsa. — Myœlałam, że żartowałeœ. — Proszę, myœlała, że żartowałem. Czy żartowałem? O Boże, nie mam pojęcia, czy żartowałem. Cóż to takiego znaczy żartować? Ciekaw jestem, o ile zmniejsza się IQ po orgazmie. Zdaje się, znacznie. Czuję się jak skończony kretyn — tym bardziej, że o pienišdzach nie mam nawet co myœleć — i, jak zwykle w takich chwilach, postanawiam zmienić temat rozmowy. — Posłuchaj — mówię do Katarzyny i rozpoczynam deklamację mojego najlepszego wierszyka. Oto wierszyk, który deklamuję: Jechał niemłody teœć, Tranwajem linii szeœć. Pod pachš trzymał on, Ważšcš siedem ton, Swš teczkę z aktami, Do góry nogami. Jechał też jego zięć, Tramwajem linii pięć. Zły był niesłychanie, Na to swoje jechanie. Miotłę trzymał rękami, Do góry nogami. Co tylko on sam chce, Czy dobrze to czy żle, Czy zięć to jest, czy teœć, Każdy ma prawo nieœć, Cokolwiek, czasami, Do góry nogami. Moim zdaniem, wierszyk jest znakomity, relatywnie do zielonego przeœcieradła, powalanego zielonš spermš po prostu, doskonały. Katarzyna jednak jest innego zdania. Patrzy na mnie znudzona. — Chcesz chleba z serem? — pyta. W gruncie rzeczy, nie powinienem spodziewać się aplauzu. Prócz chleba z serem nie miałem prawa liczyć na nic. Zapalam nocnš lampkę i przypominam sobie, że chleb służy do jedzenia. — Chleb służy do jedzenia — mówię. — Słucham? — Nie, nic. Mówię do siebie. Słyszę przekręcany w zamku klucz. Do pokoju wchodzi współlokatorka Katarzyny. Patrzy na nas mrużšc oczy. — Dobra — mówi — macie pięć minut, żeby się ubrać. — Więc ubieramy się. Zakładam spodnie, gdy Katarzyna nacišga kupione za moje pienišdze rajstopy. Zakładam skarpetki, buty, sweter, okulary — wszystko czemuœ służy. Wszystko jest martwe. Boże, gdzie straciłem ostatnie pozory inteligencji? Dotykam Katarzyny, ona żyje. Więcej nawet, œmierdzi trupem. Co do niej, to zgadzam się z Roquentinem: Codziennie patrzy na swojš twarz i ze zdziwieniem konstatuje, jak z każdym tym spojrzeniem upodabnia się do trupa, którym się stanie. Ma gładkš, przetartš skórę, chwilami puste, zielone oczy: jest cały szereg równie intrygujšcych przymiotników, którymi możnaby jš opisać. Jej krew przetacza się przez tkanki, wpuszczajšc w nie odżywcze substancje. Z każdš chwilš coraz mniej komórek jest w stanie przyjšć tš odżywkę. Pod wpływem tego, kojšcego wzrok, zegara, uprzedmiotawia się. Zresztš, przez całe swoje życie uprzedmiotawia się. Wcišż staje się kimœ mniej. Ubywa jej i nie może się z tym pogodzić — nie przyjmuje do wiadomoœci, że œmierdzi trupem, że się kończy. Czy ten œwiecšcy na zielono zegar napawałby obrzydzeniem Roquentina tylko dlatego, że jest to zegar Katarzyny? Przez chwilę zastanawiam się nad możliwoœciš odwrócenia sytuacji tego ponurego Francuza, ale szczerze mówišc, mało mnie ona obchodzi. Poza tym, może już jš odwróciłem? Może nadarzy się lepsza okazja? A może nie jestem na tyle wrażliwy? Może, może, może. Może jest to wynikiem mojego czwórpodziału ludzkoœci? Otóż, ludzie dzielš się na: (a) tych, którzy się skończyli, (b) tych, którzy się kończš, (c) tych, którzy się skończš, (d) i tych, którzy się jeszcze nie zaczęli. Roquentin mógłby się uznać za skończonego lub za tego, który się jeszcze nie zaczšł, a to dlatego, że był wytworem chorej wyobraŸni. Wszyscy zaœ ludzie się kończš. Katarzyna się kończy. — Chyba zdecyduję się na ten chleb — mówię. — Proszę bardzo. Do pokoju wchodzi Justyna, współlokatorka. Siada na swoim łóżku i uœmiecha się szeroko. — Jak minšł dzień? — pyta. Jest ładniejsza od Katarzyny. Doskonale maskuje swój regres — albo znam jš zbyt mało. Jest dla mnie bardziej przedmiotem, niż osobš. Katarzyna w stosunku do niej staje się coraz brzydsza, niemal odpychajšca. Zastanawiam się, dlaczego nie widać jej grubych, zielonych włosów na czole. Na pewno tam sš. Zegar stracił cały swój blask, bowiem Justyna zapaliła, tak zwane, górne œwiatło. Pstryk i œwiatło. A, jak minšł dzień? Cóż, nienadzwyczajnie — jak zwykle: Wstałem rano z obcego łóżka. Obok mnie leżała panienka, nota bene nie ta, z którš poszedłem do łóżka. Napiłem się wody z kranu, a z rozmowy w kuchni, czy w pokoju, wywnioskowałem, że spałem z kim innym, niż myœlałem, że nie wiem, któż to taki i pewnie się nie dowiem. Łazienka, wieczorem pełna zakrzepłej krwi, rano była zupełnie czysta. O obecnoœci krwi œwiadczyły jedynie plamy na moich spodniach — œwiadczš nadal. Przejazdu autobusem na uczelnię zupełnie nie pamiętam, pamiętam natomiast obraz mojej zniszczonej twarzy w lustrze uniwersuteckiej toalety: Ja również się kończę. Pamiętam opowiadanie Katarzyny i samobójcę, którego próbowałem szukać przez resztę dnia. Z uczelni wróciłem do domu Marii. Zastałem jš w trakcie uœwiadamiania sobie, że wczorajszej nocy ktoœ podcišł sobie żyły w jej łazience. O dziwo, podeszła do sprawy nad wyraz racjonalnie: próbowała właœnie wygotować szmaty, którymi œcierała krew. — Nie mam pojęcia, kto to mógł być — powiedziała. — W każdym bšdŸ razie, nikt znajomy. — W każdym razie — upomniałem jš. — Co? w każdym razie — zapytała. — Nic — zrezygnowałem. — Nic? — Nic. — Chyba nikt! W każdym bšdŸ razie, nikt znajomy. Przybity tym dialogiem, wzruszyłem ramionami. Maria reprezentowała sobš esencję kobiecej niekomunikatywnoœci; przy założeniu, że coœ takiego jak kobieca niekomunikatywnoœć w ogóle istnieje. — A Danusia? — postanowiłem dršżyć temat z innej strony. — Kto to jest Danusia? — Ta dziewczyna, z którš spałeœ? — Zdawało mi się, że spałem z Mariš — odrzekłem. — Z Mariš? Ze mnš? Musiałem wbić jej tym niezłego klina. Przedstawiała obraz kobiety rozmawiajšcej z kretynem. — Nie. Z takš wysokš, szczupłš. Długie, kasztanowe włosy. Zielone spodnie. — Miała gładkš skórę, piękne, szczupłe dłonie i stopy, dodałem w myœli. — Zielone spodnie?! — Maria zaczynała się denerwować. Żeby nie wpaœć w furię lub co gorsza, w załamanie nerwowe, postanowiła przejšć ode mnie pałeczkę: zaczęła zadawać pytania: — Z kim ostatnio rozmawiałeœ o samobójstwie? Czy w ogóle z kimœ ostatnio rozmawiałeœ o samobójstwie? Przygnębiły mnie te pytania, przygnębiły mnie swojš trafnoœciš; zbiły mnie z tropu i rozzłoœciły. Dlaczego ja nie wpadłem na to, by je zadać? — Rozmawiałem o seksie — odpowiedziałem. — O seksie — powtórzyła Maria zniechęcona, ja natomiast przypomniałem sobie Stefana, cytujšcego Fragment o samobójstwie Leopardiego. Tak, a dalsza częœć rozmowy była męczšca i denerwujšca. Tłumaczyłem Marii, że muszę już iœć, ona z kolei tłumaczyła mi, że powinienem jeszcze zostać. To ostatnie wišzało się w jakiœ tajemniczy sposób z rozmowš o seksie w kawiarni Grodzkiej. W jaki? tego się nie dowiedziałem. Wyszedłem. Po półgodzinie zadzwoniłem z, tak zwanego, automatu do Stefana: — Samobójstwo? Leopardii? Cóż, nie mógłbym tym nikogo zadziwić, na nikim nie zrobiłbym wrażenia. Kiedy już odpowiedział na moje pytania, porozmawialiœmy jeszcze o braku głębi w prozie współczesnej, o przyczynach czerwonego koloru oczu na kolorowych fotografiach, o jego bolšcym kciuku, o mojej bolšcej głowie, o zębach, dentystach, polityce, religii, Jezusie, Lennonie, rozmawialiœmy o panienkach, o ich tyłkach i cyckach, wreszcie rozmawialiœmy o tym, że za chwilę ludzi, czekajšcych aż zwolnię aparat telefoniczny, trafi szlag. Tak minšł dzień. Odbyłem, coœ w rodzaju, imitacji stosunku płciowego z Katarzynš: Scišgałem z niej rajstopy kupione za moje pienišdze, przyglšdałem się kromce czarnego chleba, myœlšc o tym, że chleb służy do jedzenia, oglšdałem setki innych rzeczy i nieustannie kontrolowałem czas wyœwietlany na zielono przez elektryczny zegar. I jeszcze jedno, zamierzałem sporzšdzić plan poszukiwań tego, zagubionego, samobójcy. Niestety, wskutek braku czasu (wyœwietlanego na zielono) nie zrealizowałem tego zamiaru. Wszystko. — Jak minšł dzień? — zapytuje siebie Katarzyna. Robi to powoli, niby niedbale, lecz chodzi jej o czas do namysłu. — Dzień minšł zwyczajnie. Właœnie się kochaliœmy, kiedy weszłaœ. Mięœnie twarzy Justyny, po raz kolejny, układajš się w efektowny uœmiech. Niby co mogliœmy robić, myœlę. — Kochaliœmy się — mówię, udajšc roztargnienie. Kochaliœmy się? Nie, to nieprawda. Nie kochaliœmy się. Katarzyna położyła się na brzuchu. Siedzę obok Katarzyny i uderzam jš w tyłek. Tym razem trochę słabiej. — Nie kochaliœmy się — mówię zagłuszajšc odgłos klapsa. — Nie? — patrzy na mnie zdziwiona. Jest zła. Niemal mnie nienawidzi, ponieważ przyszło jej do głowy, że nazwę to pierdoleniem, pieprzeniem, czy czymœ w tym rodzaju. — Nie! — odpowiadam, stawiajšc na swoim. Nie kochaliœmy się. Nie sposób nazwać tego, co robiliœmy. Po prostu, nie ma takiego słowa. Trzeba by to opisać, okreœlić. Co mogliœmy robić? Wskrzeszać dawno przebrzmiałš rewolucję seksualnš? Nieważne. Faktem jest, że nie robiliœmy nic dobrego i mam nadzieję, że nic nie zrobiliœmy — jeœli to jasne. * * * Gaszę niedopałek o œciankę popielniczki. Po dwóch dniach niebytnoœci, jestem wreszcie w swoim pokoju, na swoim łóżku. Wymyłem się już i siedzę w swojej pidżamie na swoim przeœcieradle. Właœnie skończyłem ostatniego dziœ papierosa. Jest pierwsza w nocy. Dlaczego nie skończyłem czytać opowiadania Katarzyny? Dlaczego nawet nie zapytałem jej o koniec? Słowo daję, nie mam pojęcia. Ile spraw dzisiaj przeoczyłem? Ilu rzeczy nie załatwiłem? Nie dowiedziałem się, kim jest Danusia. Nie znam zakończenia opowiadania Katarzyny. Nie znalazłem samobójcy, nawet nie próbowałem go szukać? Boże drogi, straciłem dzień. Ach, tak! Nie wymyłem zębów. Wstaję, wyjmuję z szafki komplet pasta — szczoteczka i wychodzę. Mieszkam na stancji, wraz z pięcioma innymi ludzmi; co znaczy mniej więcej tyle, że muszę czekać prawie dziesięć minut, żeby zwolniła się łazienka. W końcu wchodzę do œrodka, zamykam drzwi na klucz, wyciskam pastę na szczoteczkę, ustawiam się naprzeciw lustra i zaczynam szorować zęby. Drugi raz tego dnia widzę swojš twarz. Tym razem wykrzywionš szczoteczkš do zębów. Dwie myœli przychodzš mi do głowy: Pierwsza: To co widzę — patrzšc w lustro — jest poniżej małpy, na pograniczu œwiata roœlinnego, na poziomie polipów. Druga, jest nieco bardziej metafizyczna: To co widzę wcale nie jest mojš twarzš, a jedynie jej lustrzanym odbiciem, zdeformowanym perspektywš i strukturš szkła. To nie jestem ja! Pięknie jest czasem pomyœleć, prawda? Płuczę usta. Wracam do pokoju, gaszę œwiatło i natychmiast zasypiam. Taki sen mi się œni: Widzę przed sobš twarz jednego z moich starych kumpli, z którym pokłóciłem się o to, że powiedział coœ, czego nie wolno mu było powiedzieć, albo o to, że nie powiedział czegoœ, co musiał powiedzieć. Nieważne. Rzucam w niego jabłkami. Biorę zamach, ciskam i pudłuję. Podnoszę kolejne jabłko, znowu rzucam i również pudłuję. Sięgam po następne i tym razem trafiam prosto w czoło. Jabłko, zachowuje się jak jajko. Skórka pęka i mišższ rozlewa się po czole mojego kumpla, który, nawiasem mówišc, robi przy tym takš minę, jakby właœnie powiedział coœ zabawnego. Budzę się z niejasnych uczuciem, iż sen ów nie ma nic wspólnego z powiedzeniem Do trzech razy sztuka, ale że dotyczy czegoœ zupełnie innego. Trupów mianowicie. Dwa już sš, to znaczy nie ma ich, ale być powinny. Pozostaje trzeci — pewniak. Niesamowite bzdury przychodzš człowiekowi do głowy po ciężkiej nocy. Któżby pomyœlał, że na godzinę przed wykładem z Teorii Systemów Dedukcyjnych jestem w stanie wymyœlać takie kretyństwa. Jest ósma. Myję twarz, myję ręce, myję zęby. Parzę kawę. Zalewam wodš kleik mleczno — ryżowy. Mieszam. Rozsuwam zasłony. Œcielę łóżko. Biorę kilka głębokich oddechów. Jem, piję, zapalam papierosa. Wkładam ksišżki do teczki. Na półce mojego współlokatora widzę Mdłoœci Sartre'a. Biorę je do ršk, żeby sprawdzić, na której jest stronie. Czytam: Wtorek, œroda, czwartek, maj, czerwiec, lipiec, 1925, 1926, 1927 — tak, to znaczy żyć. Ubieram się i wychodzę z domu, w biegu zawišzujšc buty. Dopiero w tramwaju przypominam sobie, że dzisiejszy wykład z Teorii Systemów Dedukcyjnych jest odwołany. Wykładowca leży w szpitalu, próbujšc oddalić od siebie chorobę wieńcowš. Jest za piętnaœcie dziewišta. Czy Maria œpi jeszcze o tej porze? Przesiadam się do autobusu i jadę sprawdzić. Nie œpi. Właœnie wróciła z zakupów i robi œniadanie. Rozkraja cytrynę na pół, wyciska z niej sok i wlewa do szklanki z kawš. Ustawia patelnię na kuchence, rozbija trzy jajka i wrzuca je na rozgrzany uprzednio tłuszcz. Toster głuchym trzaskiem obwieszcza, że grzanki już gotowe. — Jeœli wierzyć poecie, naprawdę żyje się tylko rankiem — mówi. Kogo to obchodzi, myœlę. — Kogo to obchodzi? — pytam. Wzrusza ramionami. — Kto to jest Danusia? — pytam raz jeszcze. wwšchujšc się w zapach smażonych jajek. Nie, żebym specjalnie uwielbiał jajka, a jedynie dlatego, że trudno mi uwierzyć, iż można jeœć na œniadanie coœ poza kleikiem mleczno — ryżowym. — Ta dziewczyna, z którš spałeœ? — Rozmawialiœmy o tym wczoraj — odpowiadam. — Położyłem się z Mariš. — Z Mariš? Ze mnš?. Ręce opadajš. Słowo daję, ręce opadajš. — Nie cholera, z tš drugš Mariš. W zielonych spodniach. — Ach, tak! — przypomina sobie Maria. — To Danusia. Po prostu, pomieszałeœ imiona. Pomieszałem imiona. Chwała Bogu, że tylko imiona. — A jak to się stało, że obudziłem się z tobš. — No wiesz — uœmiecha się. — Wiem — mówię — ale co z Tomkiem? co z policjantem? — Uœmiech Marii znika, jak gdyby nigdy go nie było. — O Boże, jak ty mnie męczysz — wzdycha. Męczę jš, myœlę. Zdaje się, już gdzieœ to słyszałem. Męczę jš, to znaczy jestem męczšcy. A jestem męczšcy, bo moje życie do cholery jest męczšce. W ogóle życie jest męczšce. — Co za pierdoły — mówię. — Pierdoły? — To do siebie. Mówię do siebie. — Mówisz o pierdołach? — pyta Maria. — Myœlę o pierdołach — odpowiadam. — A co z samobójcš? — Nie ma żadnego samobójcy. Co za idiotyczny pomysł z tym samobójstwem! Pewnie ty go wymyœliłeœ? — Wiesz — argumentuję — cała łazienka była powalana krwiš. — Danusia — mówi Maria. — To Danusia. Zadzwoniła do mnie wczoraj wieczorem... , ale prosiła, żeby nikomu nie mówić. — Przekłada œcięte jajka na talerz. — Jadłeœ coœ? — Kleik — odpowiadam. — Co z Danusiš? — Prosiła, żeby nic nie mówić. — Ale, o czym nic nie mówić? To ona podcięła sobie żyły? — Nie — denerwuje się Maria. — Widzisz, była pijana... I nagle wszystko staje się dla mnie jasne: — Niech zgadnę — przerywam jej — Danusia miała okres. — Otóż to — odpowiada Maria, sięgajšc po kawę z cytrynš. — Miała okres. Zabije mnie, że ci powiedziałam. — To niemożliwe. — Co jest niemożliwe? To, że mnie zabije? — Okres jest niemożliwy — mówię, Jestem przekonany, że takiej iloœci krwi nie wyrzuca z siebie nawet słonica; jeœli oczywiœcie słonice majš okres. — Widziałaœ przecież łazienkę. — Sprzštałam to! Wierz mi, sama jestem zdziwiona. Widelcem nabiera kawałek jajka i wkłada do ust. Sięga po grzankę. Upija łyk kawy z cytrynš.I tak dalej. Nie ma nic piękniejszego, jak rozmowy o menstruacji przy œniadaniu. Przed oczyma kręcš mi się czarne plamy. Przez tę cholernš plastycznš wyobraŸnię zaraz zemdleję. Widzę jak z Danusi vel Marii krew wylewa się litrami. Ohyda! — Okres, mówisz — Maria kiwa głowš. — Dobra, idę już. Wychodzę. Owiewa mnie coœ, co zwykle nazywane jest orzeŸwiajšcym powietrzem. Zresztš, nie bez racji jest tak nazywane: czuję się odrobinę lepiej. Zaczyna padać deszcz ze œniegiem, a ja przypominam sobie kolejny cytat: Nie potrzebuję układania zdań. Piszę aby wyjaœnić pewne okolicznoœci. Unikać literackoœci. Trzeba pisać rozpędem pióra, nie szukać słów. Zastanawiam się, jakich słów. Czy ja układam jakiekolwiek zdania? Unikam literackoœci? Przecież cała rzeczywistoœć to cholerna, brukowa powieœć. Niech trafi jš szlag! Na przystanku zatrzymuje się autobus. Podbiegam i wchodzę do œrodka. Przyglšdajšc się rozchlapanemu na podłodze błotu, kasuję bilet. Autobus podrywa się i rusza. Odjeżdżam. Ależ odjazd! * * * Delikatnie, żeby nie zdenerwować bibliotekarki, uchylam drzwi czytelni Instytutu Filozofii. Choć mam jeszcze dwa tygodnie, postanowiłem już dziœ przeczytać zadany z Metodologii Nauk Przyrodniczych fragment Poppera. Powinno to stanowić odtrutkę na mój nastrój po rozmowie z Mariš. Podchodzę do bibliotekarki. — Popper, Wiedza obiektywna — mówię, podajšc legitymację studenckš; zastaw. Czytelnia jest prawie pusta. Jak zwykle. W pierwszym rzędzie siedzi dwóch studentów pierwszego roku. W ostatnim, przy oknie — Katarzyna. Siadam obok niej. — Czeœć kotku — słyszę. Wykrzywiam twarz na powitanie i zaczynam czytać: Mogę się oczywiœcie mylić, ale sšdzę, że rozwišzałem ważny problem filozoficzny, zwany problemem indukcji. Rozwišzanie to okazało się wyjštkowo owocne i pozwoliło... Dosyć! Dziœ nie zniosę najmniejszego nawet objawu megalomanii. Rozwišzał problem indukcji? Boooże! — Kasiu — zwracam się do Katarzyny. — Pokaż mi jeszcze raz swoje opowiadanie. — Sekundę — mówi i wycišga z torby plik kartek. Biorę je do ršk i szukam miejsca, w którym przerwałem. Przewracam jednš kartkę, drugš. Potem trzeciš i czwartš. Wreszcie jest. Czytam: „I zdaje się, jestem jedynym człowiekiem, który do szarego płaszcza nosi pasek ze złotš klamrš. Już ciemniało, od tercetu jazzowego dzieliło mnie niespełna trzydzieœci metrów i, słuchajšc uroczej melodii, zastanawiałem się, co usłyszę następnego dnia z ust sędziego. Czy przyzna się do żartu? Wštpię. Byłby to doœć niefortunny żart. Sędzia już wyrósł z robienia takich dowcipów. Co więc się stało? Gdyby ukrył ciało, powiedziałby mi o tym, już nieraz dawał dowody swej, wobec mnie, lojalnoœci. Jeœli więc tego nie zrobił, jaœli nie ukrył ciała, zamordowany powinien był leżeć na chodniku do dzisiejszego ranka, a jeden z mleczarzy powinien był go znaleŸć. Jednak nic takiego się nie zdarzyło. Nikt nie znalazł ciała. Œcieżki dobrze ubranych, uœmiechniętych ludzi krzyżowały się na rynku, tworzšc ujmujšcy swš asymetriš wzór. Melodia jazzowa wpadała w ucho. Stanšłem naprzeciw grajšcych. Muzyka wlewała się we mnie, wzmacniajšc i uwypuklajšc myœli. Wycišgnšłem z kieszeni płaszcza monetę i włożyłem do kapelusza, leżšcepo na ziemi. Akordeonista skłonił głowę. Z jakichœ nieuœwiadomionych, irracjonalnych przyczyn byłem przekonany, że sędzia mówił o moim płaszczu. O mojej złotej klamrze przy pasku. Lecz przecież nie mogłem być ofiarš. Przyczyna była oczywista: żyłem. Gdybym siebie, w tamtej chwili, uznał za nieżyjšcego, musiałbym założyć coœ w rodzaju kolistoœci upływu czasu, wiecznego powrotu. Rankiem zostałem poinformowany o własnej œmierci, o sposobie, w jaki umrę... tego dnia? czy może następnego? Przeczyło to jednak zdrowemu rozsšdkowi. Dowodem linearnoœci upływu czasu był mój zegarek. Dochodziła ósma.” Do czytelni wchodzi Julia, ta, którš nazywamy Zwierzštko. Na szeroko rozstawionych nogach zmierza do bibliotekarki. Rozprasza mnie jej obecnoœć. Wytężam słuch, żeby dowiedzieć się co takiego zamierza czytać. No, co takiego może ona czytać? Cóż innego mogłaby wypożyczyć? Cholera! — Mdłoœći Sartre'a poproszę — mówi szeptem. Bibliotekarka podaje jej ksišżkę. Odwracam głowę w stronę Katarzyny. — Taki wierszyk przeczytałem ostatnio w toalecie — mówię, i recytuję wierszyk przeczytany w toalecie. Wierszyk brzmi następujšco: Sitting here I hesitate Shell I shit or masturbate Żadnych przecinków, żadnych kropek. Nie mam pojęcia, jakim cudem skojarzyłem Julię z toaletš i z wierszykiem na jej drzwiach. Faktem jednak jest, iż jakoœ to zrobiłem. Katarzyna oczywiœcie nie zna angielskiego, a ja dobrze o tym wiem. Wracam do czytania: „Pamiętam jeszcze, że tego dnia, po raz pierwszy w moim życiu, samotnie wypiłem kieliszek koniaku. Potem były następne i następne, i następne. Z perspektywy ponad pięciu lat oraz ostatnich miesięcy spędzonych w zakładzie penitencjarnym, mogę ocenić to zdarzenie: Myœlę, że dla nas obu, dla mnie i sędziego, byłoby lepiej, gdyby czas zataczał koła. Nieżyłbym dziœ. Sędzia spędziłby parę dni na poszukiwaniu mojego ciała, a zniechęciwszy się, usprawiedliwiłby swój postępek swoim własnym trupem. Osšdziłby się i wykonałby na sobie wyrok. Co spowodowało, że takie rozwišzanie nie miało miejsca? Cóż, przede wszystkim życzliwa współpraca i lojalnoœć mieszkańców tego dziesięciotysięcznego miasteczka. A propos, tercet jazzowy nadal je odwiedza, a ja nadal noszę złotš klamrę przy pasku szarego i brudnego płaszcza.” Koniec. Przeczytałem. Ile i jakie rzeczy powinienem sobie dopowiedzieć? A może wszystko jest jasne? Składam kartki i sięgam po Poppera: Niewielu jednak filozofów, zechciałoby się jednak zgodzić z tym, że rzeczywiœcie rozwišzałem problem indukcji. Rzadko który z nich podjšł trud zbadania — czy nawet krytyki — moich poglšdów na ten temat. lub chociażby zauważył, że coœ w tym zakresie zrobiłem. Słyszę niemal jak Katarzyna, oburzona mojš ocenš jej opowiadania, odpowiada: — Niewielu jednak filozofów zechciałoby się zgodzić z tym, że rzeczywiœcie rozwišzałam problem nieistniejšcego trupa. Katarzyna oczywiœcie nic takiego nie mówi. Milczy. Czyta i robi notatki. A co czyta Katarzyna? To chyba oczywiste! Może to opowiadanie jest żartem, którego odmówiła sędziemu? Może żartem jest również okres Danusi? Dobry Boże, mam nadzieję, że nie. — Proszę — mówię, oddajšc Katarzynie opowiadanie. — I dziękuję. Zamykam Poppera. Wstaję i podchodzę do Julii. — Julia — pytam, nachylajšc się nad jej piegowatš szyjš. — Znasz Danusię? Julia zna wszystkich, to jedna z najbardziej interesujšcych jej cech. — Danusię? Bibliotekarka chrzška znaczšco. Kiwam głowš na znak zrozumienia aluzji — w czytelni ma być cicho i koniec. — Takš w zielonych spodniach. — Wspaniale jš opisałem, myœlę. — Chuda? — Raczej szczupła. — Szczupła i w zielonych spodniach? — Otóż to. — Tak — mówi Julia. — Mieszkam z niš w pokoju. — No, to porozmawiamy sobie wieczorem. Pytam jeszcze o numer telefonu, który notuję na wewnętrznej stronie ręki, oddaję ksišżkę, w zamian otrzymujšc legitymację i wychodzę z czytelni. Muszę porozmawiać w cztery oczy ze Stefanem. Ciekaw jestem, jak jego analityczny umysł zapatruje się na sprawę nieistniejšcego trupa. I, co sšdzi o opowiadaniu Katarzyny. Tak, a wieczorem przekonam się, usłyszę na własne uszy, czy rzeczywiœcie nikt nie popełnił samobójstwa w domu Marii. Wieczorem porozmawiam z Danusiš. No, to dzień mam już zaplanowany. * * * Wchodzimy do jedynego na Sławkowskiej pubu. Płacimy barmanowi i ze schowka w œcianie wyjmujemy kije. Stefan układa bile, ja rozbijam. Kładę płasko rękę na blacie stołu bilardowego. W miejscu, w którym zaczyna się kciuk, opieram kij, a potem zakrywam go palcem wskazujšcym. Mocno uderzam i stwierdzam, że żadna z bili nie wpadła do dziury. — Czytałeœ opowiadanie Katarzyny? — pytam Stefana. — Ostatni kryminał? — Taaa. — Z leksza nudnawe. — Stefan mierzy, uderza, i jedna z bili lšduje w dziurze. — Czytałem. — Ten trup — mówię. — Wiesz, ten, którego nie ma. — Wiesz, co ja myœlę? — za sobš słyszę głos hydraulika. Odwracam się: istotnie, hydraulik stoi obok nas. Ten sam, który nie może pić, któremu po pijaku odbija palma. Hydraulik jest pijany. — Wiesz, co myœlę? — Co ty tutaj robisz? — pytam. Macha rękš. — Wiesz, co? — powtarza. — Jest kurwa morderca, jest i trup. Tyle w tej kwestii. — Odbija mu się potężnie; rozsiewa zapach piwa. W tym rzecz — mówi Stefan — że trupa nie ma. — Taaa — mówi hydraulik — opowiadanie Kaœki. — Czytałeœ? — Wszystkim pokazuje. Ona kurwa ma takš zasadę, że sypia z czytelnikami kryminałów. No, to chujnia jego napisała kryminał. Uech, kurwa! Zdziwiony tš uwagš patrzę na Stefana, i rzeczywiœcie, nie znajduję w nim tego jasnego spojrzenia, spotykanego u dziewic. Proste, myœlę, jak czytał, to spał. — Spałeœ z Kaœkš?! — krzyczę. Przepełnia mnie niepohamowana radoœć. Czuję się, jakbym to ja dokonał czegoœ wielkiego. Jestem z niego dumny. Spał z Katarzynš, powtarzam sobie. Spał z Katarzynš. — Cóż — Stefan uœmiecha się krzywo; daje tym samym do zrozumienia, że œwiat jest nieco bardziej skomplikowany. — Stuprocentowym prawiczkiem już nie jestem. — Głupia cipa — odzywa się hydraulik. Przechodzšca obok kelnerka poklepuje go po tyłku. — Kurwa, jaki ten œwiat jest pokręcony — dziwi się. — To ja powinienem klepać jš po dupie. Stefan nie trafił do dziury — mało które stwierdzenie jest tak na temat, myœlę i biorę, kij do ršk. — Masz pecha — mówię do Stefana. Hydraulik gdzieœ się zapodział. — Mam trupa — słyszę w odpowiedzi. — Masz trupa? — Nie trupa! — gestykuluje zdenerwowany Stefan. — Nie trupa. Trypra. — Masz trypra? — Ile razy mam ci powtarzać — złoœci się. — Mam trypra. — Skšd ty możesz mieć trypra? — pytam. — Od Katarzyny. — Daj spokój, przecież jej nie pieprzyłeœ. — Wierz mi, złapałem trypra. — Wiesz, co ci powiem? — A wiesz, co ja myœlę? — przerywa mi hydraulik. — Myœlę, że się napijemy. — Trzyma trzy pełne kufle. W pierwszej chwili myœlę, że to Guinness (płyn przypomina ciemne piwo), lecz hydraulik rozwiewa moje przypuszczenia: — Nektar Hubala — ogłasza. — Jedna trzecia wódki, jedna trzecia coli, jedna trzecia piwa. — Ja dziękuję — mówi Stefan, patrzšc na tę osobliwš mieszankę. — Biorę antybiotyki. — Pij! — rozkazuje hydraulik. Przypominam sobie, że po pijaku odbija mu palma. Stefan również to sobie przypomina i sięga posłusznie po kufel. — Do dna! — komenderuje hydraulik. Więc pijemy do dna, po czym hydraulik zabiera kufle i odchodzi. — Zaraz zwymiotuję — mówi Stefan. — Wiesz, co ci powiem? — kontynuuję przerwany wštek — jeœli rzeczywiœcie masz... — Nie mam powodów kończyć, bowiem Stefan oddala się pospiesznie do toalety. Zupełnie zapomnieliœmy o bilardzie. Jeœli o mnie chodzi, to przeszła mi ochota kończyć rozpoczętš partię. Wraca hydraulik z następnymi kuflami. — Co do tego samobójcy, z przyjęcia u Marii — mówi — to policjant znalazł nóż, którym ten idiota podcišł sobie żyły. — Nie było żadnego podcinania żył — mówi Stefan, który właœnie wrócił z toalety, odœwieżony, choć zmęczony torsjami. — Sędzia rzucił ofiarę na œcianę. — Co ty kurwa pierdolisz? Intuicyjnie czuję, że hydraulikowi zaczyna odbijać palma, że znalazł człowieka, któremu ma ochotę dać po mordzie. — Co on kurwa pieprzy? — zwraca się do mnie. — Jaki do chuja sędzia? Człowiekiem, któremu hydraulik chce dać po mordzie, jest Stefan. Nie tak trudno jednak o pomyłkę, więc odsuwam się i mówię, próbujšc rozładować atmosferę: — Nieważne, nieważne. Mowa o opowiadaniu Kaœki. — Mowa kurwa o przyjęciu u Marii. — mówi hydraulik. Biorę kij do ršk, żeby odwrócić jego uwagę od Stefana, celuję, uderzam i tym razem trafiam do dziury. Znowu się przymierzam i znowu trafiam. Po pięciu minutach na stole zostajš tylko bile Stefana. Nie możemy jednak dokończyć partii, bowiem podczas tych pięciu minut hydraulik zdšżył zbić kufel z nektarem Hubala i okulary Stefana. Nie udało mi się odwrócić jego uwagi, co swojš drogš wyszło mi na dobre: moje okulary sš całe. Stefan opuœcił pub w obawie przed kolejnym atakiem. — Nie lubię jego mordy — mówi hydraulik, patrzšc w mojš. — Zdrowie. Podnosi kufel. Ja podnoszę drugi, i pijemy. — Wiesz, co ci powiem? — po raz trzeci zaczynam przerwanš mi wypowiedŸ. W zasadzie, chcę to powiedzieć Stefanowi, lecz ten już poszedł, a jest mi wszystko jedno, po prostu chcę to powiedzieć. Chcę powiedzieć, że jeœli rzeczywiœcie Stefan ma trypra i, jeœli rzeczywiœcie dostał go od Katarzyny, to ja, prócz imputowanego samemu sobie choróbska, mogłem również dostać tego całego trypra. Z jednej strony prezerwatywa jest prezerwatywš, cudów nie ma. Ale z drugiej, cuda zdarzajš się każdego dnia, a tryper jest tryprem. — Chyba mam trypra — mówię, uœwiadamiajšc sobie jednoczeœnie, że hydraulik również spał z Katarzynš. Krótko mówišc, wszystko zostanie w rodzinie. — Masz trupa? — pyta. — Nie trupa — gestykuluję zdenerwowany. — Nie trupa. Trypra! — Trup to trup — konkluduje hydraulik. — T—r—y—p—r—a — mówię. — Trypra. — Masz trypra? — patrzy na mnie zdziwiony. — Mam trypra — mówię. I ty też masz trypra, myœlę. Jestem już zmęczony tš rozmowš i chcę jš skończyć. Niestety, hydraulika zaciekawił temat: — Ty — mówi — a, co to jest kurwa ta trypra? — No proszę, czasami nawet rozmowa z hydraulikiem może być zaskakujšca. — Nie trypra, tylko tryper. — To kurwa tryper, czy trypra? — Tryper. Zdecydowanie, tryper. Siadamy na niewygodnych stołkach, przy œcianie i wypijamy po trzy kufle nektaru Hubala. Czas upływa nam na pogawędce na temat trypra, przerywanej miłymi dla hydraulika momentami, kiedy kelnerka przechodzšc poklepuje go po tyłku. Rozmawiamy o kelnerce, o mordzie Stefana, o Katarzynie i jej opowiadaniu: — Głupia cipa — mówi hydraulik. — Daje czytelnikom kryminałów. No kurwicy można dostać! — Podnosi rękę do góry i mówi: — Wolę już swojš Basię Ršczkowskš. Œmiejemy się. Pijemy nektar Hubala i patrzymy na wskazówki, wiszšcego nad drzwiami, zegara. Czas upływa nadspodziewanie szybko. Jest już szósta, pora na rozmowę z Danusiš. Obawiam się jednak, że nie będę w stanie dotrzeć do niej na odmawiajšcych mi posłuszeństwa nogach. Podchodzę do baru i proszę o telefon. — Trzy razy drożej od automatu — mówi barman. — W porzšdku — cedzę przez zęby — hydraulik płaci. Wykręcam numer. Przez chwilę słyszę monotonny sygnał, po czym ktoœ podnosi słuchawkę. — Danusia? — pytam. — Chwileczkę — mówi jakiœ obcy głos. Czekam dłużej niż chwileczkę. Znacznie dłużej. Już niemal zapominam, co robię, drapišc się słuchawkš w ucho. — Słucham? — odzywa się Danusia. Nie ma co owijać w bawełnę, myœlę. Trzeba to załatwić szybko i bezboleœnie. — Kiedy miałaœ okres? — Już to sobie wyobrażam. Obcy facet dzwoni do Danusi i, zanim się przedstawi, pyta się, kiedy miała okres. Fantastyczne. Danusia nic nie odpowiada. Zapewne rozmyœla nad niestosownoœciš pytania. Mam jedynie nadzieję, że poznała mój głos. — A kto dzwoni? — Cóż, nie poznała. A kto może dzwonić w takiej sprawie. Zresztš, sš tacy, których to interesuje. — A kto może dzwonić? — odpowiadam pytaniem na pytanie. — No właœnie się pytam — mówi Danusia. Odwracam się zniechęcony. Obok mnie stoi hydraulik. Obok mnie stoi także kelnerka. Hydraulik trzyma swoje grube ręce na piersiach kelnerki. Przedstawiam się słuchawce. — Ty mnie walisz w dupę, a ja cię trzymam za cycki — krzyczy hydraulik. — Ach, to ty — mówi Danusia. — To ja — odpowiadam. — Kiedy miałaœ okres? — Dlaczego cię to interesuje? — Nie pytaj, tylko odpowiadaj! — Będę miała za tydzień — odpowiada przestraszona. Albo kłamie, albo nie kłamie, myœlę. — Albo kłamiesz — mówię — albo nie kłamiesz. — Nie, poważnie. Będę miała za tydzień. — To masz bardzo krótkie cykle — konkluduję i odkładam słuchawkę. Nie ma sensu cišgnšć tej rozmowy. Skończyłoby się na tym, że umówilibyœmy się na jutro, czy pojutrze, a nie daj Boże na dzisiaj. Wracam do stolika. Hydraulika nie ma. Zapewne wróci za moment, klnšc na czym œwiat stoi; zmartwiony, że z kelnerkš nic nie wyszło: piwo obniża potencję, nawet gdy zmieszać je z wódkš i colš. Rozglšdam się dookoła i mój wzrok przykuwa nawalona panienka, której barman serwuje kiełbasę z rusztu. Obserwuję jš i doznaję czegoœ w rodzaju doœwiadczenia ontologicznego Roquentina; kiełbasa jest ohydna, panienka jest cudowna. Tym łšcznie potrafię bez trudu odwrócić jego sytuację. Co też robię. Dobry Boże, kocham tš kobietę. Kocham jej tyłeczek jak serduszko. Kocham jej duże, sterczšce piersi. Po prostu, jš kocham — a tyle razy mi powtarzano, że cała ta gadka o miłoœci od pierwszego wejrzenia jest zmyœlona. Bóg albo los umieœcił obok niej ten kawał mięsa. Bóg albo los spreparował go tak, że przypomina spalony, męski organ. Bóg albo los kazał mi obrócić się w tę stronę i dostrzec ulotne piękno jej nóg, ršk, głowy, szyi i korpusu, które, w porównaniu z kiełbasš z rusztu jest, bez mała nieskończone. Jestem im obu za to wdzięczny. Wraca hydraulik. Zataczajšc się, siada na krzeœle. — Ale kurwa odpierdoliłem jebadło — mówi. Zanim usiadł, kelnerka, jak to ma w zwyczaju, poklepała go po tyłku. Zanim usiadł, moja miłoœć ulotniła się bezszelestnie. — Pierdolenie po wódce, to jest kurwa zabawa. — mówi hydraulik. — Wiesz, fiut jest taki miękki, a stoi. Oto kurwa jebana zagadka. — Co z tym nożem? — Przypominam sobie, że Tomek, policjant znalazł nóż w łazience Marii. Przypominam sobie, że hydraulik tak twierdzi. — Co z tym trupem. — mówi hydraulik, akcentujšc pytanie jak twierdzenie. — Z którym trupem? — pytam. — Z którym nożem? — hydraulik wraca do poprzedniego tematu. — No, z tym. Co z tym nożem? — Co z tym nożem? — powtarza. — Nóż się znalazł. Policjant go znalazł. Znajdzie i trupa. — Ale nie ma żadnego... — Poczekamy! — przerywa mi. — Policjant znajdzie kurwa tego samobójcę. Nóż już znalazł. — Nie mógł znaleŸć noża — mówię i zaraz przypominam sobie słowa Danusi. Za tydzień będzie miała okres, więc na przyjęciu nie miała okresu. A zatem policjant mógł znaleŸć nóż. Chyba, że Danusia kłamała. Pocišgam spory łyk nektaru Hubala i, jak zwykle w takich momentach, wtedy to się dzieje: Totalny surrealizm, jak w tramwaju, do którego wsiadł Roquentin. Kobieta, którš jeszcze przed chwilš kochałem, wypuszcza z ršk plastykowy, biały widelec z nabitym nań kawałkiem ciemnobrunatnej kiełbasy. Widelec lšduje na jej olœniewajšcym buciku, na jej olœniewajšcej stopie. Dziewczyna stršca widelec na ziemię i schyla się, aby go podnieœć. Z kieszeni na piersiach wypada jej zwinięta w rulon karteczka. Turla się, turla się, wprost pod moje nogi. I znowu kocham tš kobietę. I sięgam po karteczkę, rozwijam i przytrzymujšc palcami zwijajšce się rogi, czytam: W moim obrazie nocnej kawiarni staram się pokazać, że kawiarnia jest miejscem, gdzie można się zrujnować, oszaleć i popełnić zbrodnię. Poprzez przeciwstawienie delikatnego różu, krwistej czerwieni, łagodnej zieleni Ludwika XV i Veronesa, żółtozielonym i ostrym, niebieskozielonym odcieniom — to wszystko w atmosferze piekielnego żaru pieca i bladej, siarkowej żółci — chcę wyrazić posępnš potęgę knajpy. Karteczka podpisana jest: Vincent. I co mam o tym wszystkim myœleć? Co mam myœleć? Bóg wie, co mam myœleć? Podchodzę do kobiety, którš kocham i podaję jej karteczkę. — Proszę — mówię. — Aaa, karteczka — zabiera mi karteczkę. — Karteczka — powtarzam. Gdyby ktoœ obcy nas teraz oglšdał, pomyœlałby, że to jeden z filmów braci Marx. Ale oglšda nas tylko hydraulik. Jest zbyt tępy i zbyt pijany, żeby na to wpaœć. — Van Gogh — mówię. Kiwam głowš i potrzšsam rękami. — Ten sam — odpowiada kobieta, którš kocham. Ona również kiwa głowš i potrzšsa rękami. Słowo daję, bracia Marx. Kiwamy się jakbyœmy oszaleli. Ja się kiwam. Ona się kiwa. Œwiat się kiwa. Tak, kiwam się, a mój wzrok pada w najprzeróżniejsze miejsca. Na zielony sufit. Na zegar nad drzwiami. Na stół bilardowy i lampy naftowe. Na kelnera za stołem. Na krzesła i stoliki, i na drewnianš podłogę. Mój Boże, myœlę. Znam ten cholerny obraz. Doskonale wiem, gdzie się znalazłem i nie mam zielonego pojęcia, jak się tu znalazłem. — Ty głupia, drobnomieszczańska cipo — zwracam się do kobiety, którš kocham. — To przez ciebie! — Kurwa — odzywa się hydraulik, wybijajšc mnie z drzemki. Wystarczyło, żeby się odezwał, a zaraz się ocknšłem. — Spokojnie — kontynuuje. — Jest nóż, znajdzie się i trup. — A wiesz, co ja ci powiem? — wygrażam mu palcem. — Taa, masz tryper. — Trypra, idioto — mówię. — W dupie mam trypra. W dupie mam twojš palmę. — Jakš palmę? — dziwi się. — Powiem ci; chcš mieć trupa, będš go mieli. Nakładam kurtkę i wybiegam z pubu. Biegnę na przystanek. Za pół godziny będę w domu Marii. Za pół godziny. Po drodze mijam Senackš. Z wnętrza kawiarni Grodzkiej słyszę głos Stefana: — ...ktoœ, kto się zabija nie może nawet z tego zasłynšć... — Jeszcze zobaczycie, jak z tego nie zasłynę — krzyczę. — Zobaczycie! Matko moja, ależ jestem pijany. Koniec częœci I. Komentarz do Częœci I Być może się wygłupię, ale będę obstawał przy swoim: Jeżeli rzeczywiœcie egzystencja poprzedza istotę, to tylko w tym sensie, że stale przybywa w naszym życiorysie zdań pisanych nie wiadomo czyjš rękš (Boga? Losu?). Zanim zdšżymy się zdecydować na to, czy może na co innego, okazuje się, że coœ już za nas wybrało, że jesteœmy w takiej, a nie innej sytuacji, która wymusza na nas takie, a nie inne zachowanie. Człowiek jest tylko tym, kim się staje, nie na mocy swoich wyborów, czy planów, lecz dzięki tej wspaniałej maszynce, jakby na przekór, nazywanej œwiatem. Tyle mojego własnego komentarza, znacznie bardziej wyrafinowany znalazłem w Homo historicus M. Bradbury'ego. Jest to dialog między Howardem a Florš, zamieszczony gdzieœ w połowie wspomnianej ksišżki. Flora, to psycholog społeczny i kochanka Howarda, Howard, to socjolog i kochanek Flory. Oto ów dialog: „— Cóż, to bardzo ciekawa historia — mówi Howard. — Problem w tym — mówi Flora, bioršc torebkę i grzebišc w jej wnętrzu — że nie jestem tego taka pewna. Czyż historia nie jest opowieœciš zawierajšcš przyczyny i motywacje? — Może to bardzo nowoczesna historia — odpowiada Howard — taki rozdział przypadków. Flora wyjmuje z torebki papierosy i zapalniczkę. — W naszym zawodzie — mówi — problem polega właœnie na tym, że opowiadamy staroœwieckie historie. Wcišż wierzymy w przyczyny i motywacje. — Ale, czy nie bywa czasem tak, że to, co się zdarzyło, jest po prostu tym, co się zdarzyło? — pyta Howard. — Och, Howardzie — mówi Flora, zapalajšc papierosa — a czym w ogóle sš te rzeczy, które się zdarzajš?” Podczas pisania tego tekstu okazało się, że to, co się zdarzyło nie jest tylko tym, co się zdarzyło, krótko mówišc, tekst zaczšł wymagać okreœlenia tak zwanego pierwotnego wyboru, czy, jak kto woli, podstawowego projektu, dokonanego przez podmiot opowieœci. Częœć II jest okreœleniem tego wyboru, poza tym, odpowiada, jak sšdzę, na pytanie Flory, kończšce powyższy dialog. Częœć II: O nagrodzie niebieskiej Trzeba dokonać wyboru: żyć, czy opowiadać. Tak, trzeba, a ja, wybrawszy, zupełnie przeoczyłem kilka istotnych rzeczy. Słowem nie odezwałem się w kwestii stanu mojego uzębienia, o mojej rozpadajšcej się górnej, lewej pištce, o dwóch górnych ósemkach z dziurami — zdaniem dentysty — jak studnia. Dziwne, że nie nadmieniłem w ogóle o moich dwunastu zdrowych zębach, cha, cha. Chociaż, z drugiej strony, akurat ta sprawa implicite zawierała się w moich wypowiedziach. Bo, co ja tak naprawdę robię? Z pozoru studiuję filozofię, przesiaduję w nie ogrzewanych czytelniach, czytam kiepskie opowiadania na wykładach i marznę na korytarzach Instytutu Filozofii, lecz gdyby dokładniej mi się przyjrzeć, to tak: co jakieœ piętnaœcie minut wycišgam z kieszeni wygniecionego papierosa, wkładam do ust i podpalam — jak mawia Katarzyna. Palę tylko wtedy, kiedy nie œpię, to jest osiemnaœcie, siedemnaœcie godzin na dobę. Godzina ma cztery kwadranse. Osiemnaœcie razy cztery — oto pierwsza dewiacja. Dalej: kawa na dzień dobry, kawa przed obiadem i po obiedzie — na dobre trawienie. Czwarta, póŸnym wieczorem. Jej zadaniem jest wywołanie tak zwanego zdrowego snu sprawiedliwego. Druga dewiacja. Wydawałoby się, że moja dieta niczym nie różni się od diety Stefana, lecz uważna obserwacja pokazuje różnicę. Otóż, kawę na dzień dobry piję z cytrynš. Czasami wypijam, razem z kawš, sok grapefruitowy, a czasami nie. Nieważne. Faktem jednak pozostaje, że rankiem zwykle leczę kaca; owsiankš lub kleikiem mleczno—ryżowym, kawš z cytrynš, i sokiem grapefruitowym. Trzecia dewiacja. Co z tego wynika? Próchnica, próchnica, próchnica! * W miejscach po wyrwanych zębach robiš się strupy. Szkliwo pozostałych zębów pęka drażnione, dzień i noc, przez mikroby, które podobno przypominajš ampułki z antybiotykami. No bo tak, tak właœnie jest i nikt mi nie powie, że jest inaczej. Cóż jeszcze mogę dodać? Może tyle, że tak właœnie było. Do momentu, w którym mój system immunologiczny trafił szlag. Dwa miesišce temu mikroby przeżarły się przez miazgę prawej, górnej szóstki, docierajšc do nerwu. Od tego się zaczęło. — Co to takiego? — zapytały siebie mikroby, widzšc ten cholerny nerw. I gdyby nie były nastawione empirycznie, zastanawiałyby się do tej pory, a ja mógłbym spokojnie palić i pić (kawę, rzecz jasna). No i nie musiałbym się martwić o zdrowie dentystów. Niestety, mikroby spróbowały nowej potrawy — wzišłem pierwszš pigułkę przeciwbólowš. Lubię myœleć o sobie, że jestem wytrzymały na ból, ale po co niepotrzebnie się katować. Była niedziela, wieczór. Mikroby wahały się do poniedziałkowego popołudnia, kosztujšc, od czasu do czasu, nerw mojej prawej górnej szóstki. PóŸniej musiały powiedzieć sobie coœ w rodzaju: — A niech tam, jemy — i zaczęły wżerać się w nerw. Wzišłem następnš pigułkę, i następnš, a potem jeszcze jednš. Mój układ nerwowy zupełnie stracił głowę (nad wyraz trafne okreœlenie), niemal nie wpadłem pod tramwaj. Oczywiœcie poszedłem tego poniedziałku do dentysty. Było mi wszystko jedno. Bolało, a ja miałem dużo pracy. Boże drogi, ileż ja miałem do zrobienia! * Dwa miesišce temu. — Dwa miesišce temu byliœmy piękni i młodzi — powiedział mi hydraulik na przyjęciu u Marii. Dwa miesišce temu miał jeszcze pracę, spotykał się z Dorotš. Dwa miesišce temu był wrzesień i nikt nawet nie przypuszczał, że œwiat może wyglšdać tak, jak wyglšda dziœ. Nikt nie szukał nieistniejšcych trupów, a każdy miał apetyt na picie, jedzenie, seks i tak dalej. Dwa miesišce temu hydraulik robił te swoje rury i spotykał się z Dorotš. Dorota, podobnie jak Stefan, była dziewicš, dwa miesišce temu. Różniła się od Stefana tym, że zupełnie nie bała się umierać w tym stanie. Mógłbym nawet zaryzykować twierdzenie, że bała się umierać w jakimkolwiek innym stanie — zresztš, jeœli o to chodzi, to miała do dyspozycji tylko jeden inny. Hydraulik przyprawił jš o ten inny stan, a potem stracił pracę i apetyt. Ostatnio zaczšł odzyskiwać ten ostatni. O pracy oczywiœcie nie mogło być mowy. * Tego poniedziałku, dwa miesišce temu, poszedłem do dentysty. Parę dni wczeœniej dowiedziałem się, że jeœli œwiat jakoœ trzyma się kupy, że jeżeli cokolwiek na sens, to jestem œmiertelnie chory. — Łoż kurwa, ale ty jesteœ chory — powiedziałby hydraulik, gdyby wiedział. Nie wiedział. Wizyta u dentysty miała więc dwa aspekty. Jeżeli złapałem choróbsko, to oczywiœcie zarażę dentystę, myœlałem. Wizyta ta była więc zanegowaniem sensu œwiata. Nie zarażę dentysty. A poza tym, co to za głupi pomysł, żebym ja załapał choróbsko. To po pierwsze. Po drugie, bolało, bolało, bolało. A wystarczyło pójœć do dentysty i przestanie, będzie dobrze albo przynajmniej będzie lepiej. Gdybym był pewien, że jestem chory, może zrobiłbym coœ innego. Mógłbym, na przykład, stanšć na rynku z wykaligrafowanym na kartce moim nieszczęœciem i prosić o jałmużnę. Tak, gdybym był pewien. Ale, czy czegokolwiek można być pewnym? * Można! Można być pewnym, że, jeœli złapało się choróbsko, to koniec. Rzecz jasna, nie mam na myœli trypra. Katarzyna, nawet jeżeli ma trypra, to nie miała możliwoœci zarazić ani mnie, ani Stefana. Ten ostatni mógł co najwyżej dostać grzybicy, czy coœ w tym stylu. Za to Katarzyna najprawdopodobniej złapała ode mnie choróbsko. Cóż, będzie pisać lepsze opowiadania, poza tym może stanšć na rynku z tš uroczš kartkš. Nieważne. O ile mi wiadomo, nie wymyœlono nic lepszego od choróbska. Nie ma na nie żadnych pigułek. Odrobinę przypomina rozpacz Kierkegaarda, lecz jest o wiele bardziej prozaiczna. Posłowie katoliccy mawiajš, że jest to choroba dewiantów — oczywiœcie przyznaję im rację. Choroba dewiantów, cholera! W gruncie rzeczy, nie tyle choroba, ile wirus, wirusik. Jeden z drugim poddaje się transfuzji krwi albo pieprzy się z kim popadnie, i łapie choróbsko; zupełnie niewrażliwe na grupę krwi, czy opcję seksualnš. * Wszystko jedno! Usiadłem na stomatologicznym fotelu. Wsłuchałem się w miejsce, skšd wydobywał się ból. — Boli — stwierdziła dentystka. Pokiwałem głowš nie zwracajšc uwagi na różnicę między pytaniem a twierdzeniem. — Dolna prawa szóstka. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co mnie boli. Słowo daję, nie wiedziałem, że to prawa górna, a nie prawa dolna szóstka. Czasami myœlę, że wiedza o tym, który zšb mnie bolał przed dwoma miesišcami, jest jedynš pewnš rzeczš w moim życiu. — To niemożliwe — powiedziała dentystka. Jej zdaniem prawa dolna szóstka była w porzšdku. Nawiasem mówišc, było tak w istocie. Była to dobra dentystka. Zwiódł jš tylko jeden szczególik. Otóż, prócz wielu innych zębów, w tym bolšcej prawej górnej szóstki, miałem popsutš również prawš dolnš pištkę. Gdybym tylko wiedział, co mnie boli... Nie wiedziałem. — Skoro pani tak twierdzi, to z pewnoœciš prawa dolna pištka — przyznałem jej rację. Nie założyła gumowych rękawicczek, pomyœlałem, lecz przecież nie mogłem jej powiedzieć, żeby to zrobiła. Zaraz zapytałaby się o powody jakie mnš kierujš, a poznawszy je wyrzuciłaby mnie na zbity pysk. Trudno, darmo. Pani stomatolog pomajstrowała swoimi dużymi dłońmi przy mojej prawej dolnej pištce. Zrobiła, co należało, szybko i z wdziękiem; co z tego, skoro mikroby rozsmakowały się w innym fragmencie mojego uzębienia. To był poniedziałek, po dwunastej w południe. Wyszedłem z gabinetu stomatologicznego z informacjš, że po godzinie, najwyżej dwóch, przestanie boleć. Nie przestało. * To, co przez ostatnie dni działo się ze mnš, stanowiło swego rodzaju skutek lektury Mdłoœci Sartre'a, a wrzesień — ostatni miesišc wakacji — upłynšł mi na rozpamiętywaniu tak zwanych powieœci spożywczych. Był poniedziałek. Ostatni raz miałem coœ w ustach w niedzielne przedpołudnie (wyłšczajšc pigułki przeciwbólowe). Minęła doba. Usiadłem na ławce, na rynku, i otworzyłem Golema Meyrinka, rzekłbym, standardowš powieœć spożywczš. Pierwsze zdanie, które przykuło mojš uwagę, brzmiało: To był kamień, wyglšdajšcy jak kawał słoniny. W posłowiu napisano, że Meyrink miał skłonnoœci do ciętej satyry i bezlitosnej ironii. Trzeba było być bezlitosnym, żeby całe życie Pernata zamknšć tš okrutnš paralelš — kamieniem jak kawał słoniny. Doskonale mogłem wyobrazić sobie ten kamień, tym bardziej, że pierwsza wizyta u dentysty kosztowała mnie tyle, co dwa tygodnie stołowania się w Barze Uniwersyteckim. Nieważne. Odłożyłem Golema i wycišgnšłem z teczki kolejnš ksišżkę: Pan Leopold Bloom z upodobaniem jadał wewnętrzne organy drobiu i bydła. Wystarczyło mi jedno zdanie i już nigdy potem nie sięgnšłem po tę ksišżkę. Naturszczyk Joyce próbował, zdaje się, pobudzić do wymiotów; Junga uœpił, a mnie przyprawił o skurcze żołšdka — marzyłem o wnętrznoœciach bydła bšdŸ drobiu. Wszystko jedno. Dziœ wydaje mi się to niedorzeczne: jak to możliwe, żeby człowiek z bolšcym zębem mógł myœleć o jedzeniu? To prawda! Ale nie myœlałem o jedzeniu, po prostu byłem głodny, i niewyobrażałem sobie jak mógłbym cokolwiek włożyć do ust — zresztš, za co? W teczce miałem jeszcze jednš ksišżkę; Wykłady lubelskie Wojtyły. Wolałem jednak nie sprawdzać jej zawartoœci. * Tydzień póŸniej siedziałem na tej samej ławce i czułem się niemal jak młody bóg: piękny, młody i goły. Siedziałem i liczyłem pienišdze jakie zostały mi do końca miesišca. Jak powiedziałem, hydraulik wtedy jeszcze pracował. Kupił ode mnie Wykłady lubelskie i Ulissesa. Wystarczyło to na opłacenie jednej czwartej następnej wizyty u dentysty. Resztę musiałem pożyczyć. Mówię resztę, ale tak naprawdę ta pożyczona reszta stanowiła lwiš częœć tego, co wydałem na wizyty u dentystów oraz pigułki przeciwbólowe. W cišgu tygodnia siedem razy siedziałem na fotelu dentystycznym. Tego poniedziałku, kiedy po raz pierwszy odwiedziłem dentystę, czekałem do trzeciej w nocy, aż fleczer w prawej dolnej pištce zacznie działać i zatruje korzeń. Zapewne zrobił to po godzinie, najwyżej dwóch (zgodnie ze słowami dentystki), ale, że robale dobierały się do mojej prawej górnej szóstki, nie przestało mnie boleć. O trzeciej w nocy wyszukałem na planie miasta Pogotowie Dentystyczne. O czwartej siedziałem znowu na fotelu, a dyżurujšca pielęgniarka próbowała obudzić dentystkę: — Szefowa! Pacjent! — Brał pan jakieœ œrodki przeciwbólowe? — ziewnęła dentystka. — Pyralginę, Gardan, Panadol i Apap — odpowiedziałem. Nie przyznałem się, że wszystkiego po trzy sztuki. Pokiwała głowš, wycišgnęła z prawej dolnej pištki fleczer i w jego miejsce włożyła jakieœ żółte œwiństwo. — Brom — powiedziała. Zemdlałem. Kiedy się ocknšłem, usłyszałem tylko, że to na skutek przedawkowania pigułek i, że za trzy godziny przestanie mnie boleć. Nie przestało. Dopiero w sobotę po południu było po wszystkim. W œrodę pewien dentysta wpadł wreszcie na to, że moim problemem jest prawa górna szóstka. Zrobił w niej dziurę. Powiedział: — Niech się wietrzy — i wzišł pienišdze. A propos, dentystka z pogotowia nie chciała pieniędzy. We wtorek rano poszedłem do tej samej dentystki, co w poniedziałek. Wyjęła mi brom założony przez szefowš z pogotowia i włożyła coœ innego, mówišc, że za chwilę przejdzie. Cóż, nie przeszło, nawet po œrodowym wywierceniu wywietrzników, lecz przynajmniej dowiedziałem się wtedy, że boli mnie prawa górna szóstka. W czwartek kolejna dentystka zakleiła wywietrzniki parapastš. Ponoć parapasta to cudowny specyfik, po którym przechodzi każdy ból. Zapewne tak, lecz górne szóstki majš po trzy korzenie. Widocznie parapasta była nie w tym, w którym powinna. W pištek inna dentystka założyła parapastę do drugiego korzenia prawej górnej szóstki. Został więc jeszcze jeden. Ten jeden był tym, który należało zatruć. — Ale, kto to mógł wiedzieć? — zapytał potężnie zbudowany mężczyzna w sobotę, w południe. Mężczyzna ów był specjalistš od wyrywania zębów. Ponoć nikogo lepszego nie mogłem w Krakowie znaleŸć. Miał tylko jednš wadę. Był zbyt silny, jak na moje spróchniałe zęby. Kiedy chwycił szczypcami prawš górnš szóstkę, ta rozleciała się na kawałki. Tak czy siak, po półgodzinie wydłubał wreszcie wszystkie pozostałoœci zęba, no i powiedział, że za dwie godziny przestanie boleć. Miał rację. Pomyœlałem sobie, że był to jedyny dentysta, któremu można zaufać. Oczywiœcie kazał sobie zapłacić, podobnie jak pozostali, wyłšczajšc jedynie szefowš z pogotowia. * Jeżeli złapałem choróbsko i, jeżeli wystarczy majstrować przy zębach, żeby się zarazić, to mam na swoim koncie szeœcioro dentystów: dwóch mężczyzn i cztery kobiety. Zresztš sami sš sobie winni — wystarczyło założyć gumowe rękawiczki, prawda? Czasami mam ochotę zrzucić to wszysto na Natalię. To, że złapałem choróbsko (jeœli je złapałem), to, że zaraziłem szeœcioro ludzi, to wszystko wina Natalii. Parę dni przed tym, jak mikroby zaczęły dobierać się do korzenia mojej prawej górnej szóstki, dowiedziałem się, że Natalia leży w szpitalu. — Natalia leży w szpitalu — powiedział mi Stefan. — Kiedy wychodzi? — zapytałem. — Nie wychodzi. — Rak? — Jaki rak? — Patrzył na mnie, jak na idiotę. Fakt. Natalia zdawała się tryskać zdrowiem. Nie piła, nie paliła. Prócz tego, że zaliczyła niemal wszystkich facetów, jakich znałem i przynajmniej połowę mi nieznanych, nie miała wad. — To co? — zapytałem Stefana. Wzruszył ramionami. Wtedy zapytałem, czy to To, a on pokiwał głowš. Natalia złapała choróbsko. Leżała w szpitalu, a na jej ciele pojawiały się żółte i sine plamy. Chudła systematycznie, drżała w, niewiadomego pochodzenia, goršczce, a jej oczy zachodziły bielmem. Typowe objawy. Stefan nie wiedział, że sypiałem z Natališ. Nie wiedział, że przez cały luty i marzec spotykałem się z niš codziennie. Do tej pory nie wie. Zresztš nikt, prócz mnie i Natalii, tego nie wie. I chwała Bogu. Ja również powinienem o tym zapomnieć. * — Takie jest życie — powiedziałem hydraulikowi na przyjęciu u Marii. — Takie, kurwa — zgodził się. Takie jest życie. Dowiadujesz się, że z dużym prawdopodobieństwem złapałeœ choróbsko, a potem zaczynajš cię boleć zęby, i, z równie dużym prawdopodobieństwem, zarażasz szeœciu dentystów. Ach, i jeszcze jedno. Poczšwszy od tego uroczego tygodnia, a więc przez cały wrzesień, pażdziernik i połowę listopada, odwiedzałem dentystę każdego poniedziałku. Tak, zajšłem się moimi zębami, jakby ich stan mógł wpłynšć na cała resztę. Wyglšdało to tak, jakbym chciał elegancko wyglšdać w trumnie. Kretynizm. Słowo daję, kretynizm. Na szczęœcie byłem na tyle rozsšdny, żeby wybrać jednego z tej uroczej szóstki. Tego, który pierwszy wpadł na to, że boli mnie prawa górna szóstka i wywiercił w niej wywietrzniki. Brał drogo, ale to, co zrobił z moimi jedynkami, było niemal dziełem sztuki. * — Poderwać faceta, to żadna sztuka — powiedziała mi kiedyœ Natalia. Nie mam pojęcia o podrywaniu facetów, ale Natalia musiała przejawiać w tej dziedzinie spory talent. Przynajmniej jeœli o mnie chodzi, zrobiła to perfekcyjnie. Poznaliœmy się na jednym z ostatnich przyjęć karnawałowych; dwadzieœcia osób siedziało w kucki na podłodze, z czego piętnaœcie przypalało marihuanę. Wyprostowałem się i zaœpiewałem mojš ulubionš piosenkę: Can't you see me growing get your guns? The time has come. Follow me down. Zaœpiewałem tę piosenkę, a potem wyrwałem komuœ słoiczek, pełen tego cholernego zielska, i rozbiłem o œcianę. Trawa ponoć łagodzi obyczaje, lecz, jakby na przekór temu twierdzeniu, niemal natychmiast dostałem w twarz od jednego z jej łagodnych miłoœników. Następnie przez godzinę leżałem na czyimœ łóżku z obolałš szczękš. Upłynęła godzina i Natalia położyła się obok mnie. — Czekam na ciebie od godziny — skłamałem. Nie miałem pojęcia, że to jej pokój, nie wiedziałem też, że leżę na jej łóżku. Na przyjęcie trafiłem przypadkiem i czekałem na przypadek, żeby je opuœcić. Nieważne. Pomyœlałem, że mój heroiczny rzut zrobił na niej wrażenie i dlatego położyła się obok mnie. Nie zrobił: — Słuchaj, mógłbyœ zejœć z mojego łóżka — powiedziała. — Jestem zmęczona. Rzecz jasna nie zszedłem — wręcz przeciwnie. Mieć faceta, to jakby na okršgło żuć gumę Wrigley's, po pewnym czasie traci smak i bolš szczęki. Postanowiłem dać Natalii możliwoœć zweryfikowania tego powiedzonka. * Gdybym wiedział, że Natalia jest asystentkš na wydziale romanistyki, nigdy nie zdobyłbym się na to, żeby wsadzić rękę pod jej koszulkę. Cóż, nie wiedziałem. Nie wiedziałem też, że właœnie skończyła trzydziestkę. Boże drogi, skšd mogłem wiedzieć — wyglšdała na osiemnastkę. Szczerze mówišc, wyglšdała jeszcze młodziej. Rankiem, kiedy wszyscy goœcie (prócz mnie) opuœcili jej pokój, wyglšdała niemal jak Najœwiętsza Panienka. Zdawała się być na wskroœ przeszyta niewinnoœciš: — Wiesz, jesteœ moim trzydziestym facetem — powiedziała parę dni póŸniej. Liczšc jednego faceta na rok, musiałaby zaczšć zaraz po urodzeniu, pomyœlałem. Nieważne. W każdym razie, gdybym wiedział to wszystko tamtej nocy, poprzestałbym na intensywnej pracy językiem i, równie przypadkowo jak znalazłem się na przyjęciu, opuœciłbym je. Nie wiedziałem. Nie wiedziałem, że mam do czynienia z dojrzałš kobietš. Nie wiedziałem, co zastanę pod jej koszulkš — rzecz jasna piersi, pytanie: jakie? * — Jakie ty masz cudownie małe piersi — powiedział jej jeden z tych trzydziestu facetów. Opowiadała mi to z twarzš wykrzywionš uœmiechem, œwiadczšcym, że żart jest raczej kiepski. Byłem tego samego zdania. Jednak po pewnym czasie uznałem to wyrażenie za jak najbardziej trafne. Jej piersi nie były cudowne, natomiast ich rozmiar zdecydowanie zakrawał na cud. Jej piersi były cudownie małe. Malutkie. Kiedyœ zauważyłem, na ostatniej stronie pewnego brukowego pisma, reklamę kremu powiększajšcego piersi. W trakcie adresowania koperty, zawierajšcej zamówienie tego kremu, przypomniałem sobie słowa Natalii: — Kobieta ma wady, żeby wyeliminować zbędnych mężczyzn — tak powiedziała. No więc, kiedy przypomniałem sobie te słowa zrezygnowałem z chęci zakupu kremu powiększajšcego piersi. Nie uważałem rozmiaru jej piersi za wadę, ale byłem przekonany, że co najmniej kilkuset facetów potraktowałoby to jak wadę. Nie zamawiajšc kremu powiększajšcego piersi, sšdziłem, że zapewniam sobie eliminację tych kilkuset facetów. Możliwe, że miało to jakiœ skutek, lecz w tym rozumowaniu zapomniałem o całej reszcie. Piersi Natalii podobały się tej reszcie i chociaż spotykałem się z niš codziennie, to przez luty i marzec zaliczyła pięciu innych facetów. — Poderwać ich to żadna sztuka — powiedziała. * Tak, Natalia była trzydziestoletniš kobietš, która w swojej szafie nie miała nawet jednego biustonosza. Jej szafa, natomiast, była pełna, różnego koloru i kroju, majtek. Zmieniała je kilka razy dziennie — jedna z niewielu jej słaboœci. Lecz, ile miała silnych stron! Nogi (od ziemi, aż do nieba), delikatnie piegowate ramiona, miękki nos. W ogóle cała była miękka. U nikogo innego tak doskonale nie potwierdzała się moja teoria o pochodzeniu płci: otóż, Bóg ulepił kobietę z innej gliny niż mężczyznę. A w każdym razie była to glina o innej konsystencji. Tak, jakby mężczyŸni byli lepiej wyschnięci, twardsi i bardziej krusi. Kobiety potrafiš się nagišć i w tym tkwi ich siła. Gdyby w kampanii wrzeœniowej wzięły udział — po polskiej stronie — kobiety, wszystko potoczyłoby się inaczej — właœnie przez tę innoœć budulca. Niemieckie pociski, zamiast rozkruszać ich ciała, po prostu odbijałyby się. Takie sš elastyczne. Gdyby w tej wojnie wzięły udział kobiety o konsystencji Natalii, mielibyœmy zagwarantowane zwycięstwo. Kiedy dotykam swojego nosa zupełnie nie chce się poddać moim palcom. Z nosem Natalii wyczyniałem różne, najbardziej niesamowite rzeczy. Zresztš, nie tylko z nosem. * Tak, czy siak, rozeszliœmy się. Nie będę teraz zastanawiał się nad powodami naszego rozwodu, wiem jednak na pewno, że było to naturalne. Zdaniem Natalii wszystko, co robiła, było naturalne. — Jak często się onanizujesz? — zapytała mnie tej nocy kiedy się poznaliœmy. — Nie — uœmiechnšłem się. — Nie onanizuję się — odpowiedziałem zgodnie z prawdš. Oczywiœcie nie wliczyłem w to krypto—onanizmu, to jest cišgłego oglšdania się za nogami, najbrzydszych nawet, panienek. — Nigdy tego nie robiłeœ? — zainteresowała się. Nie wiem dlaczego nie rozmawia się o takich sprawach z nikim prócz psychoanalityka, lecz przecież się nie rozmawia. Poza tym nie miałem ochoty przypominać sobie, co jeszcze parę lat temu wyczyniałem z moimi narzšdami. Nie chciałem pamiętać o butelkach po mleku, o rozłożonych na podłodze œwierszczykach i tym podobnych komponentach okresu dojrzewania. — Nigdy tego nie robiłem — skłamałem. PóŸniej gorzko tego pożałowałem, bowiem Natalia się obraziła. Uznała moje zachowanie za nienaturalne, a mnie za dewianta. W gruncie rzeczy miała rację. Dowodem próchnica. * Od tego cholernego momentu, kiedy spytała mnie o onanizm, od chwili, w której przyznałem się, że tego nie robię, nasz zwišzek zaczšł się rozpadać. Myœlę, że miało to zwišzek z materiałem, z jakiego jestem wykonany. krótko mówišc, nie mogę się zbyt naginać. Wtedy jednak się nagišłem. Zrobiłem to, i rozpoczšłem podbój Natalii opowieœciami o tym, jak całe godziny upływajš mi z Basiš Ršczkowskš. Była wniebowzięta. — Piotr robił to przy mnie — powiedziała kiedyœ. No więc znowu się nagišłem, i onanizowałem się siedzšc obok niej, na łóżku. Nawiasem mówišc, ona robiła to samo. Wyglšda na to, że był to zwišzek dwóch podopiecznych Onana, ale tak nie było. Było zupełnie inaczej. Niestety, nagišłem się już maksymalnie. Czułem, że jeszcze jedno ustępstwo i rozprysnę się, na milion kawałeczków, jak stare lusterko. A dzieliła nas rzecz chyba najważniejsza — któreœ z nas musiało ustšpić. Tš rzeczš był œwiatopoglšd: — Wiesz — mówiła Natalia. — Wszystko jest jednym. Seks, œniadania i kolacje, onanizm, nauka, praca — uœmiechała się — wolnoœć, równoœć, niepodległoœć to jedno. Cóż, kiedy byłem pluralistš. Jestem nadal. Nie widzę sposobu na zebranie wszystkich rzeczy do jednego worka, lub, przynajmiej, znalezienia dla nich jakiegoœ wspólnego mianownika. Powiedziałem jej o tym. — Piotr to potrafił —odrzekła. Piotr potrafił stać się monistš, onanizował się. Piotr doskonale znał się na literaturze, sporcie i technikach współżycia. Piotr miał pienišdze i był atrakcyjny. Dobry Boże, Piotr był ideałem. A prócz tego, był jeszcze eks—mężem Natalii. Rozwiedli się rok temu. * — Potrafiłabym się pieprzyć jak norka — mówiła do mnie Natalia. Innym razem zaœ twierdziła: — Mnie seks wcale nie interesuje. Zdaje się, zupełnie zadowalała się sobš. Ale któż to wie? Faktem wcišż pozostaje, że Piotr potrafił zmusić jš do pieprzenia, nawet wtedy, gdy nie miała na to ochoty. On rzeczywiœcie był ideałem — jeœli chodzi o zdolnoœci przekonywania Natalii. Ja poddawałem się przy pierwszym nie, a potem mogłem się użalać nad sobš. Myœlałem wtedy, że zawsze będę chciał z niš spać wtedy, gdy ona nie będzie miała ochoty. Ona w takich chwilach nigdy mi się nie odda, opowiadajšc przy tym, jak Piotr jš zmuszał. Ja, słyszšc to, będę jš zmuszał tak, jak Piotr. A ona nie będzie chciała ze mnš spać i zacznie opowiadać, jak oddawała się Piotrowi. I tak w kółko, w kółko. Ale pomimo tego, chwile, kiedy udało mi się jš dostatecznie rozbudzić, były znakomite — do momentu, w którym dostawała nieuzasadnionych ataków melancholii. — Jesteœ dla mnie bardzo dobry — mówiła wtedy. Dla mnie był to znak, żeby natychmiast jš przytulić, inaczej rozpłacze się i pozostanie w tym stanie dopóty, dopóki nie rozzłoœci się mojš chęciš dobrania się do niej. Powodem tych ataków był oczywiœcie Piotr, jej były mšż. Cokolwiek by mówić o jego doskonałoœci, miał jednš nieokreœlonš wadę: nie był dla niej dobry — cokolwiek to znaczy. Piotr nie był dobry, ja natomiast byłem. W tym moja przewaga. * Nawiasem mówišc, była to relatywna przewaga. Przewaga tylko w stosunku do Piotra. — Dlaczego nie powiększysz sobie piersi? — zapytałem jš pewnego dnia. Zwykle na tego typu uwagi odpowiadała sentencjš o eliminacji zbędnych mężczyzn. Wtedy jednak powiedziała coœ innego: — Po co? Przecież i tak wszystkim się podobam. I była to prawda. Nejlepszym dowodem jej trzydziestu kochanków — jeden na rok. Wœród tych trzydziestu, dwóch było wyróżnionych, ja i jeszcze jeden. Włoch. Poznała go na stypendium w Rzymie. Dla mnie stanowił podwójne zagrożenie. Przede wszystkim, był dla niej dobry: — Mam tylko was obu — mówiła Natalia. A poza tym był Włochem. Nie, żebym był specjalnie uprzedzony do Włochów, ale Cosa Nostry nigdy nie należy lekceważyć. Los kierował do mnie ostrzeżenie — Włoch był dentystš. Nie koniec na tym. Był dentystš z dwuletniš praktykš w Czadzie, w kraju, którego co drugi obywatel cierpi na choróbsko. Gdybym choć trochę orientował się w rocznikach statystycznych, wszystko potoczyłoby się inaczej. Cóż, o statystyce nie miałem pojęcia. Nie wiedziałem wtedy, i chyba nigdy się nie dowiem, czy ów Włoch, podczas leczenia swych czarnoskórych pacjentów, używał gumowych rękawiczek. Zresztš, nieważne. Nigdy go nie poznałem. No, i dobrze! Nie wiedziałbym o czym z nim rozmawiać. O Afryce Œrodkowej? Mógłbym winić go, że zaraził Natalię, że i mnie tym sposobem zaraził i, że w ogóle wszystkich pozarażał tš cholerš. Ale przecież Natalia mogła się jej nabawić o wiele wczeœniej. Mogło być i tak, że to ona zaraziła Włocha i mnie. A może to ja jakimœ cudem byłem chory? Wszystko to, w jakiœ tajemniczy sposób, nie trzyma się kupy. Natalia była przecież bardzo higienicznš kobietš.I ja również musiałem być bardzo higieniczny. — Pierdolić się w gumie, to jakby kurwa jeœć cukierki w papierku — mawia hydraulik. W tych sprawach potrafi być bardzo finezyjny. — Takie czasy! — odpowiadam mu — takie czasy. * Mimo cišgłego wspominania Piotra, sypiania z kim popadnie, w tym, z Włochem (gdy tylko miał urlop przyjeżdżał do Krakowa), Natalia była cudownš kobietš. Jeszcze raz to powiem: była cudowna — choć Włoch przyjeżdżał co miesišc. Była cudowna! Teraz leży w szpitalu, odizolowana od œwiata i powoli, aczkolwiek systematycznie, umiera. Pielęgniarki mierzš jej temperaturę używajšc rękawiczek. Dostaje pożywienie na jednorazowych talerzykach i na nic innego lekarze nie zwracajš większej uwagi, niż na jej próbki krwi Tak przynajmniej sobie wyobrażam. Gdyby nie miejsce, w którym się znalazła, byłaby szczęœliwa — higiena to przecież jej żywioł. * * * Mógłbym tak godzinami — siedzieć na jednym z przednich siedzeń. Tylko, do czego to prowadzi? Kierowca prowadzi autobus, ale sposób, w jaki tego dokonuje, jest dla mnie zagadkš. Jak to mówiš; mgła, że oko wykol. Czy tak mówiš? Bez problemu potrafię dojrzeć przedniš szybę pojazdu, lecz nic poza niš. Autobus wlecze się z przeraŸliwym turkotem, przypominajšc o przyjęciu u Marii; przypominajšc nóż, samobójcę, który zabił się przy jego pomocy i całš resztę. Ten stukot przypomina mi jeszcze bandy nieszczęœników, siedzšcych na rynku i trzymajšcych tabliczki obwieszczajšce, iż sš nieuleczalnie chorzy i proszšce o pienišdze. Jeœli tak dalej pójdzie, to dotarłszy do domu Marii będę zupełnie trzeŸwy, a co za tym idzie, przejdzie mi ochota bycia podstawš wiarygodnoœci œwiata, przejdzie mi ochota na udowadnianie swoim chudym i długim cielskiem, że nie wszystkie trupy znikajš, że jeden, ten, który po mnie zostanie, się znajdzie. Krótko mówišc przejdzie mi ochota na samobójstwo. Tak, ale nigdy nie będę pewien, czy ktokolwiek znalazł moje ciało, nie będę mógł tego zweryfikować. Więc komu się polepszy? Czy ja chcę siebie przekonać, że wszystko trzyma się kupy, czy może chcę dać szansę œwiatu na poprawienie egzystencjalnych kłopotów, jakie nastręczajš mu, od paru dni, jego częœci? — Nie ma lekko — mawia hydraulik. — Nie ma, nie ma — odpowiadam. Na zewnštrz mgła, jakiej nigdy przedtem nie widziałem. Œwiat daje mi kolejnš lekcję. Moje próby udowodnienia, że można w nim odnaleŸć jakikolwiek sens, sš raczej idiotyczne. Już cholera nie tylko trup nie istnieje, już niczego, prócz autobusu i kilkunastu pasażerów, nie ma. Wszystko zniknęło we mgle, a ja martwię się nieistniejšcym trupem. Matko moja! Uuep! Ależ mi się odbiło. Fe! Czy odradzałem już testowanie nektaru Hubala? Jeœli nie, teraz to robię. Ludzie powinni zapomnieć o mieszaniu czegokolwiek. Byłoby wspaniale jeœć jednodaniowe obiady albo œniadania. Nic, tylko kleik mleczno—ryżowy na œniadanie — oto ideał. No i gdzie podział się mój pluralizm? Zniknšł jak wszystko, poza autobusem. Przestał istnieć. Z Natališ bylibyœmy szczęœliwi w tym autobusie: ja monista, ona monistka — wszystko gra. Gdybym miał przy sobie kartkę i ołówek, napisałbym doskonały esej filozoficzny. Nazywałoby się to Wpływ mgły na zmiany œwiatopoglšdowe przedstawicieli młodzieży akademickiej. Silnik pluje, skrzeczy i piszczy. Autobus staje. Kierowca wychodzi z szoferki i zwraca się do jednego z pasażerów: — Panie! Mógłby pan wyjœć na zewnštrz. Niech pan idzie przy krawężniku, a ja pojadę za panem. Dobra? Pasażer kiwa głowš i wychodzi przez otwarte, przed chwilš, drzwi. Frajer, myœlę. Rzeczywistoœć jest na tyle zaskakujšca, że może nie tylko nie znaleŸć krawężnika, ale nawet gruntu pod nogami. Dlaczego cokolwiek miałoby na zewnštrz istnieć, skoro nic nie widać? On jednak się nie boi, czuje się u siebie. — Pijany jesteœ i wszystko — upominam się szeptem. Autobus rusza. Powoli posuwa się, nie wiedzšc dokšd. Po chwili znowu staje. Kierowca wybiega z szoferki i krzyczy przez na wpół otwarte drzwi: — Panie! Panie! Nie idŸ pan tak szybko, bo pana zgubię. I wtedy wszystko staje się dla mnie jasne. Przypominam sobie, dlaczego rozstałem się z Natališ, a cała ta sprawa z trupem przestaje być interesujšca. Wszystko. * * * Poznaliœmy się pod koniec karnawału. Dwa, czy trzy miesišce byliœmy razem? Dwa! Tak, zdaje się, że dwa. Luty, marzec, no i kwiecień. To był kwiecień. — Z jakim nurtem filozoficznym kojarzy się państwu wiosna? — zwrócił się do studentów filozofii jeden z nauczycieli akademickich. Były to zajęcia z Ontologii Bytu Ludzkiego, cha, cha. Z uwagi na wspomnianš wiosnę udział w zajęciach brały trzy osoby, plus nauczyciel. Spojrzeliœmy po sobie. Każdy z nas miał do wykonania trzy spojrzenie, dwa na współ—studentów i jedno na nauczyciela. Nikt ze studentów nie wiedział z czym skojarzyć wiosnę — nauczyciel stał. — Z Egzystencjalizmem, proszę państwa. Z Egzystencjalizmem. Ta ułuda rozkwitajšcych pšczków, słońce, powodujšce fałszywe uœmiechy zadowolenia i nie realizowalnš chęć zaspokojenia, czegokolwiek miałoby dotyczyć owo zaspokojenie. Drugi raz popatrzyliœmy na siebie. Drugi raz wykonaliœmy po trzy znaczšce spojrzenia. — Tak, proszę państwa — powiedział nauczyciel. — A teraz proponuję empirycznš weryfikację mojej tezy. Dziękuję państwu za uwagę. Mam nadzieję, że za tydzień zajęcia się odbędš. * Kwiecień. Ten, być może ostatni kwiecień mojego życia (wszystko jest możliwe), pod względem poznawczym był rzeczywiœcie wspaniały. Gdyby nie fakt, że empiria o niebo lepiej nadaje się do falsyfikacji, niż do weryfikacji, twierdzeń, uznałbym kwiecień za największy mój sukces filozoficzny — zweryfikowałem tezę wišżšcš kwiecień z Egzystencjalizmem. Nie pamiętam, czy hydraulik pracował wtedy, czy nie. Pamiętam natomiast, że miał apetyt na dobre jedzenie, picie i bicie. — To kurwa ostatni raz, kiedy rżnę studentkę — powiedział. Mówił o dziewczynie, ż którš sypiał, o studentce polonistyki. — Jakaœ taka jałowa ta cipa — mówił. — Trzeba jš dobrze sprać, żeby się rozruszała. Opowiadał potem, jaka jest piękna, kiedy dostanie. Ponoć najwspanialej wyglšdała pokrwawiona, tak mówił. Sam zamach wydawał mu się cudowny, a kiedy pięœć lšdowała na szyi, czy brzuchu tej kobiety, wznosił się na wyżyny, z których trzeba było spoglšdać w dół, żeby zobaczyć niebo. Pierwszy raz uderzył jš po pijanemu. Odbiła mu palma. Był jednak na tyle œwiadomy, żeby poczuć tš swojš ogromnš przyjemnoœć. Bił kogoœ, kto nie potrafił mu oddać. Rozumiałem go doskonale. * — Chcesz mnie zbić? — zapytała Natalia. Nie pamiętam dokładnej daty, ale pamiętam cały kontekst i słowa. Chciałem jš zbić. Matko moja! Nigdy bym nie pomyœlał, żeby jš zbić, ale kiedy zapytała, wtedy wiedziałem. Jakby wydobyła mojš potrzebę tym pytaniem — coœ w tym stylu. — Widocznie istniejš dwa rodzaje facetów: jedni bijš, drudzy natomiast wychodzš — powiedziałem. Co miałem zrobić? Nie mogłem przecież się przyznać. Natalia doskonale znała dziewczynę hydraulika (prowadziła lektorat z włoskiego dla studentów polonistyki) i widziała siniaki, które były jego dziełem. — Zaraz wracam — powiedziałem wychodzšc. Najidiotyczniejszy z całej tej sytuacji był fakt, że rozgrywała się ona w moim pokoju. Zostawiłem Natalię na własnym łóżku, a sam wyszedłem, nie zamykajšc nawet drzwi. Wyszedłem i długo, długo nie wracałem. Minšł dzień albo dwa, zanim znalazłem się z powrotem u siebie. Tym gestem pokazałem jej, że należę do drugiej grupy facetów, do tych, którzy wychodzš. A dokładniej, do tych, którzy uciekajš, jednak dzielenie mężczyzn na bijšcych i uciekajšcych wymagałoby dalszych podziałów. Wyjœcie, jako takie, ma przede wszystkim bohaterskie konotacje, co do ucieczki, to szczerze w to wštpię. Rzecz jasna, uciekłem. Tego dnia nie wyszedłem, ale po prostu zwiałem, za to mojš wypowiedŸ skonstrułowałem w sposób, który doskonale maskował fakt ucieczki. MężczyŸni sš bijšcy i wychodzšcy. Wszystko. OdpowiedŸ na pytanie, czy moje wyjœcie było bohaterskš rezygnacjš, czy tchórzostwem, pozostawiłem Natalii. * Zapomniałem dodać, że ten ostatni, być może, mój kwiecień, był pierwszym kwietniem w Krakowie. Prawie nie znałem współstudentów, a moje kontakty z nimi były raczej sporadyczne i techniczne: — O której zaczyna się wykład? — pytałem. — Która godzina? Co trzeba przygotować na zajęcia? Którego dzisiaj mamy? Jest œroda, czy czwartek? — I tym podobnie. Przez dwa lata studiowałem w zupełnie innym mieœcie, na zupełnie innej uczelni. Nie sšdzę, by miało to jakiekolwiek znaczenie. * Kwiecień jest jednym z najbardziej neutralnych miesięcy. Sesja poprawkowa zakończyła się w marcu, od następnej dzieli ludzkoœć cały maj. W kwietniu zwykle obchodzi się Œwięta Wielkanocne i, w kwietniu jest najwięcej œlubów. Kwiecień tego roku był niebywale neutralny — pod każdym względem. Neutralne były moje stosunki z nauczycielami i współstudentami. Neutralny był mój odzew na coœ, co zwykło się nazywać wiosennš chuciš. — Kwiecień jest najbardziej wyjałowionym miesišcem — powiedział mi Stefan, zaraz po tym, jak opowiedziałem mu historię mojego rozstania z Natališ. Było to parę tygodni temu, zdaje się w paŸdzierniku. Można go było jeszcze podejrzewać, że jest stuprocentowym prawiczkiem. Więcej nawet, można było być tego pewnym. — Myœli, rozmowy, nawet mój własny fiut! W kwietniu wszysto jest niebywale septyczne — dokończył swojš wypowiedŸ. Ma rację, pomyœlałem. Kwietniowy apetyt hydraulika na bicie również nazwałbym neutralnym, jego ciosy były jedynie kontrolne. Po prostu, sprawdzał jak to jest. Moje rozstanie z Natališ także było kontrolne. Septyczne i wyjałowione. Oboje byliœmy jałowi — ona z tym swoim teatrem i ja z przekonaniem, że życie to nie teatr. I chociaż brzmi to jak ustęp Stendhala, tak było. Mnie to zwisało, a jej z pewnoœciš nie zwilżało. * Moje kwietniowe fobie były nudne. W równym stopniu co zwišzek z Natališ. Nudne jak siniaki dziewczyny hydraulika. W kwietniu własny strach potrafi być nudny, słowo daję. Przeœladował mnie Kafka. Teraz jestem oczywiœcie innego zdania, lecz wtedy sšdziłem, że wiedział co robi, proszšc w testamencie o zniszczenie swoich wytworów. Postępek Maksa Broda, sam w sobie nawet zabawny, przyprawił całe rzesze Bogu ducha winnych ludzi o znudzenie. Mnie przyprawił o nużšcy strach. Jedna strona Zamku, a następnie jedna strona Procesu. Do momentu, kiedy Proces się skończył. Nie było sensu czytać Zamku do końca, skoro skšdinšd wiedziałem, że nie sposób się tam dostać. Poza tym Józef K. nie żył. A dlaczego było to nudne? Proste: na kwietniowych zajęciach z Estetyki wykładowca wysunšł tezę, że polska rzeczywistoœć jest surrealna. — Stšd brak w naszym kraju popularnoœci wszelkich nurtów awangardy i neoawangardy — argumentował. Krótko mówišc, żeby nie tracić czasu na odgrywanie kolejnych przedstawień (ze mnš i z Natališ w rolach głównych), zwiedzałem strychy krakowskich kamienic. Kafka jest surrealny. Kraków jest surrealny. Zatem, Kraków to Kafka, Kafka to Kaków. Na nieszczęœcie, rozumowanie to nie spełniało jednego z szeœciu nałożonych na sylogizmy warunków. A może, na nieszczęœcie, spełniało wszystkie? Logika nie jest mojš najmocniejszš stronš. Nieważne. Pomieszczeń sšdowych na krakowskich strychach nie znalazłem. A dlaczego była to fobia? Otóż, wcale nie chciałem ich tam znaleŸć. Wręcz przeciwnie: bałem się, że je znajdę. Co do Zamku, sprawa była prosta. Wystarczyło nabyć bilet, a Wawel stawał przede mnš otworem. Boże drogi! Ileż ja się nabiegałem po tych strychach. * Kiedy wyszedłem ze swego pokoju, uciekajšc od Natalii, zdałem sobie sprawę, że za parę tygodni rozpocznie się maj. Maj nie jest, a przynajmniej do tej pory nie bywał, nudny. Maj zwylke jest obsceniczny. W maju hydraulik zgwałcił studentkę religioznawstwa. Nazywam to gwałtem tylko z jednego powodu. Otóż, kiedy pieprzyli się z niš kumple hydraulika, wszystko było w porzšdku. Natomiast, kiedy on się za niš zabrał, była już na tyle zmęczona i trzeŸwa, że przestała mieć ochotę. Z hydraulikiem było na odwrót. Wspominam o tym , żeby jakoœ uargumentować obscenicznoœć maja. Żadnych innych konsekwencji nie chcę z tego wycišgać, chociażby dlatego, że znajomoœć z policjantem uchroniła hydraulika od, tak zwanej, odpowiedzialnoœci karnej. Nic się nie stało. Może poza tym, że studentkę religioznawstwa męczył przez jakieœ dwa dni potworny kac (ale wiem o tym z drugiej ręki). Przechadzałem się po mieœcie w majowym nastroju. Wszystko wyglšdało tak, jak w opowiadaniu Katarzyny. Był kwiecień, cha, cha. I co jeszcze? I chciałem zapomnieć o tej cholernej dziwce, zapomnieć o jej cudownie małych piersiach, o jej wspaniałych nogach, o tym, że jest taka miękka, że jest piękna i mšdra. Chciałem zapomnieć o Natalii. W gruncie rzeczy nic się wtedy nie stało. Przenocowałem na dworcu kolejowym, obok jednego z tych nieudaczników wystajšcych na rynku z karteczkami, obwieszczajšcymi, że złapali choróbsko. Tak, i całš noc robiłem sobie wyrzuty, że dałem się tak wystawić. — Zrobiła z ciebie Patafila — powiedziałby hydraulik, gdyby wiedzial, że zrobiła ze mnie Patafila. A ja przyznałbym mu rację. Jak zwykle. * Dwa dni wczeœniej piłem z Natališ, w tym samym pubie na Sławkowskiej, z którego przed kilkudziesięciu minutami wybiegłem, żeby podcišć sobie żyły — nożem znalezionym przez policjanta, Tomka. Był kwiecień, i gdyby nie wydarzenie jakiego byłem œwiadkiem, nie wpadłbym, po tych dwóch dniach, na to, że następny miesišc będzie obsceniczny; choć oczywiœcie to, czego byłem œwiadkiem nie było obsceniczne — wręcz przeciwnie. A mimo to, w jakiœ tajemniczy sposób, wišzało się z majem. Jeœli podzielić interesujšcy mnie wyraz tak, jak właœnie go dzielę, otrzyma się taki oto twór: ob— scena. Następnie należy wyeliminować ów nieistotny przedrostek, czy co to tam jest. W ten sposób powstaje wyraz scena. Scena to centralne miejsce teatru, a Natalia odstawiła tego dnia najlepszy teatr jaki kiedykolwiek widziałem. Dzięki jej przedstawieniu, i dzięki rozumowaniu, dokładnie odwrotnemu do tego, jakie przedstawiłem, dwa dni póŸniej, kiedy zostawiłem jš samš w moim własnym pokoju, dzięki tym dwom rzeczom uœwiadomiłem sobie, że po kwietniu następuje maj. Wszystko. Wracajšc jednak do przedstawienia, jakiego byłem œwiadkiem, to muszę przyznać, iż mimo, że nie było obsceniczne, to samopoczucie jakie we mnie wywołało, niewiele różniło się od tego, jakie wywołujš niemieckie filmy pornograficzne. Natalia nie robiła nic złego. Nic złego, ani nic dobrego. W pierwszej chwili wydawało mi się, że zupełnie nic nie robi. lecz po jakimœ czsie zdałem sobie sprawę, że owo nic, to perfekcyjnie zagrana rola kobiety uwodzonej, przez kobietę uwodzšcš. Otóż to! Natalia poderwała osiemnastolatka. Żeby jednego! Poderwała dwóch, a wywołało to we mnie stan, jaki wywołało, ponieważ zsumowałem ich wiek i porównałem z wiekiem Natalii. Razem liczyli sobie trzydzieœci szeœć lat. Byli więc starsi od Natalii o szeœć lat, czyli dokładnie o tyle, o ile ja byłem od Natalii młodszy. Dało mi to do myœlenia. Tak, numerologia jest darem bogów. Darem albo przekleństwem, bowiem dzięki niej spostrzegłem pewnš analogię pomiędzy mnš a tymi dwoma osiemnastolatkami. Otóż, wszyscy trzej byliœmy podrywani przez Natalię. * Nawiasem mówišc, jeden z tym osiemnastolatków miał na imię Tadek i był młodszym bratem Stefana, i to dzięki niemu poznałem człowieka, który w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach składał się z komórek mózgowych, i pomimo faktu wypełnienia tych komórek w miarę interesujšcš informacjš, martwił się, że nie zazna w swoim życiu czegoœ, co sam okreœlał przyjemnoœciami zmysłowymi: — Umrę nie wiedzšc, jak się to robi — mówił. Mam oczywiœcie na myœli Stefana, a to, co on sam nazywał, nieco staroœwiecko, przyjemnoœciami zmysłowymi, to ta sama czynnoœć, o której przedwczoraj rozmawialiœmy w kawiarni Grodzkiej, czyli seks, pieprzenie, pierdolenie i tak dalej. * — Można się przysišœć? — zapytał jeden z tych osiemnastolatków. Od Tadka dowiedziałem się, że ten, który odezwał się pierwszy nazywa się Zdzichu Jakiœtam. Zdzichu kończył właœnie szkołę zawodowš i dorabiał sobie jako sędzia na organizowanych przez władze miejskie turniejach piłkarskich. Mówię o tym, ponieważ Zdzichu na pierwszy rzut oka wydał mi się kretynem — jak sięgam pamięciš, jest to jedyny tego rodzaju fakt. Absolwenci szkół zawodowych, mimo tego, że nie należš do warstwy okreœlanej mianem inteligencji, prezentujš zwykle, bardzo cenny w dzisiejszych czasach, zdrowy rozsšdek (hydraulik skończył zawodówkę). Jeœli dodać do tego sędziowanie na turniejach piłkarskich, przed oczyma jawi się, tak zwany, normalny człowiek. — Co to znaczy normalny? — zapytuje mnie Stefan, ilekroć nieopatrznie użyję tego słowa. Nieważne. Tak więc, pomimo całej mojej tolerancji, jakš staram się okazywać ludziom, których widzę pierwszy raz, Zdzichu wydał mi się kretynem. W ogóle nie kombinowałem, po prostu od razu wiedziałem, z kim mam do czynienia. — Zdzichu to kretym — powiedział mi jakiœ czas póŸniej Tadek, brat Stefana. Tym sposobem, moje iœcie bergsonowskie intuicje zostały po raz kolejny potwierdzone. Pierwsze ich potwierdzenie miało miejsce tego dnia, kiedy się poznaliœmy, podczas naszej rozmowy, w jedynym na Sławkowskiej pubie. * —Można się przysišœć? — zapytał Zdzichu. — Oczywiœcie! Siadaj Tomku — powiedziała Natalia.! — Nazywam się Zdzichu — powiedział Zdzichu zbity z tropu. Zdzichu rzeczywiœcie nazywał się Zdzichu i, jak na kretyna, jego odzywka była nad wyraz błyskotliwa. — Ja cię znam — wtršcił Tadek. Była to prawda. Tadek, brat Stefana, znał Natalię. Nigdy nie przyznał się skšd jš znał, lecz byłem pewien, że mówi prawdę — kolejna intuicja. — Ja jš znam — powtórzył dwie godziny póŸniej, kiedy zostaliœmy sami. Natalia razem ze Zdzichem opuœcili nas, aby uprawiać, w jednej z pobliskich bram, ten najbardziej niesamowity rodzaj zabawy, który Stefan miał zapewne na myœli, mówišc, że stuprocentowym prawiczkiem już nie jest, a który Natalia nazywała seksem oralnym. Znała wszystkie te wyszukane okreœlenia: seks oralny, seks analny, seks wokalny. Znała je wszystkie. — Ty — zapytałem jš pewnego razu — co to jest seks oralny? — To wtedy, jak się całuje w pupę — odpowiedziała. No, i proszę, nie tylko znała te trudne zwroty, ale potrafiła także lapidarnie i z wdziękiem je objaœniać. — Ja jš znam — odezwał się jeszcze raz Tadek. Nasze głowy unurzane były w piwie, to znaczy były go pełne (metafory trzeba objaœniać). Unurzani byliœmy piwem, innymi słowy byliœmy pijani piwem i upaleni papierosami. — Ona taka jest — dodał. — Ona taka jest — powtórzyłem, zdajšc sobie sprawę, że, pomimo dzielšcej nas różnicy wieku, rozumiem tego człowieka. Tak, wiedziałem, co Tadek miał na myœli mówišc, że Natalia taka jest. I wiedziałem, że Natalia taka właœnie jest. Więcej nawet, zdałem sobie sprawę, że wszyscy tacy jesteœmy i wydało mi się to obrzydliwe — tym bardziej, że w chwilę potem wróciła Natalia, cišgnšc za sobš Zdzicha. Minęła kolejna chwila, i zniknęła z Tadkiem. * Podczas tej nocy, którš spędziłem na dworcu kolejowym w towarzystwie właœcicieli kartonowych tabliczek obwieszczajšcych, że ich właœciciele złapali choróbsko, zdałem sobie sprawę, żę Natalia zagrała przed tymi osiemnastolatkami dokładnie to samo przedstawienie, które zagrała przede mnš. Widziałem te same gesty, słyszałem te same słowa, ale z nieco innej pozycji — jako widz. A wszystko za sprawš jedynego na Sławkowskiej pubu. To po pierwsze! Po drugie: uwiodła ich. Uwiodła ich obu; tego skończonego kretyna Zdzicha, no i Tadka. Wszystko. Niesmak pojawił się następnego dnia, następnego dnia po tym niesłychanym doœwiadczeniu w pubie na Sławkowskiej. Otóż, pobudzony sukcesem Natalii i pamiętajšcy jeszcze jej, tak zwane, numery, postanowiłem uwieœć pewnš szesnastolatkę. A dlaczego nie? Sytuacja była analogiczna, z tš może różnicš, że kiedy wyszliœmy z pubu, aby w jednej z pobliskich bram uprawiać ten najbardziej niesamowity rodzaj zabawy, o którym już wspomniałem, a nawet nieco póżniej, kiedy byliœmy już w bramie, spostrzegłem z zaskoczeniem brak erekcji. — A gdzie zwód? — zapytała szesnastolatka. Chodziło jej o wzwód, jak mi się zdaje; ale mogę się mylić. — Ba! — odpowiedziałem. Jakie pytanie, taka odpowiedŸ. Nieważne. Tej nocy na dworcu klejowym, bogaty w doœwiadczenia, uzbrojony w wiedzę œwiadka i współbohatera przedstawień Natalii oraz będšcy tuż po pierwszej i ostatniej próbie kreacji własnego teatru, zdałem sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy — z tej obrzydliwej. Uœwiadomiłem sobie, czego szukała i kim była Natalia i uœwiadomiłem sobie, że wszyscy tego szukamy i wszyscy tacy jesteœmy. Kiedy w moim pokoju zapytała mnie, czy chcę jš zbić, była to jeszcze intuicja, taka sama, jak przy rozmowie z Tadkiem, ale na tym cholernym dworcu, przyglšdajšc się Rosjanom i rozszyfrowujšc napisy na kartkach, wpychanych mi przez Rumunów, posiadłem zdolnoœć werbalizacji mojej wiedzy — ohyda! Otóż, Natalia poszukiwała coraz to nowych doœwiadczeń z coraz to nowymi chłopcami — przy czym, bynajmniej, nie chodziło o permanentnš potrzebę, by jakiœ przedmiot wykonywał w jej pochwie ruchy tłoczšco—posuwiste; wręcz przeciwnie. Szukała młodych chłopców, a jeœli nie młodych, to przynajmniej młodszych, takich, którzy zaakceptujš warunki, na jakich mogliby brać udział w jej przedstawieniach. Było jej trzeba coraz to nowych chwil, a każdy sukces rodził potrzebę następnego. A kim była Natalia? Albo raczej, kim próbowała być? Proste: urzeczywistniała starš jak œwiat ideę Don Juana, nawiasem mówišc ideę stricte męskš. Kobiety robiš ponoć takie rzeczy, kiedy uœwiadamiajš sobie, że się starzejš. Wszyscy robimy takie rzeczy, gdy fizycznie doœwiadczymy upływu czasu.I o to chodzi. Słowo daję, Prawdziwy Hollywood. — Ona taka jest — Tadek odezwał się po raz niewiadomo który. * W maju jeszcze kilka razy spotkałem Tadka. Pożyczył mi Eden Express Marka Vonneguta. Idealna odtrutka na smutki, nawiedzajšce mnie po rozstaniu z Natališ: W przerażeniu czekałem na kolejny atak płaczu i pytania dlaczego płaczę, i niemoc udzielenia odpowiedzi (chyba że płaczem). A jeżeli już, moja odpowiedŸ była zwykle spojrzeniem lub gestem, który mówił: dlaczego wy też nie płaczecie? Spojrzenia tych, do których kierowane były moje, wydawały się mówić, że też się nad tym zastanawiajš. Dzięki tej powieœci nie zauważyłem nawet, że maj, jak co roku, jest obsceniczny. Wszystko co robiłem w majowe popołudnia, przedpołudnia i wieczory, sprowadzało się do kurczowego trzymania okładki Eden Express, do niemożnoœci odszukania miejsca, w którym przerwałem lekturę oraz do nieudanych prób skupienia się na czymkolwiek innym. Gdzieœ między jednym, drugim, a trzecim, pojawiała się palšca (cha, cha) potrzeba wycišgnięcia z lewej kieszeni moich spodni zapalniczki i podpalenia tych kilkuset kartek; jednej po drugiej. Niełatwo przychodzi czytać ksišżki o samym sobie. Ale muszę przyznać, że wyszedłem z tego zwycięsko. Przeczytałem tę ksišżkę dwa, może trzy razy. I co do dwóch rzeczy zgodziłbym się z Markiem: 1. Zgodziłbym się z nim co do tego, że synowie, jeœli nie wielkich, to przynajmniej zaakceptowanych pisarzy, nie powinni zabiegać o sukces w specjalnoœci ojca (mimo wyjštków). 2. Przyznałbym mu rację, że kłopoty z rzeczywistoœciš sprowadzajš się, w gruncie rzeczy, do biochemicznego stanu układu nerwowego. Cały maj płakałem. Zbyt duże iloœci magnezu. czy coœ w tym rodzaju. A dlaczego płakałem? Nie wiedziałem, nie wiedziałem, dlaczego nie wiedziałem i nie wiedziałem, dlaczego nagle stało się tak ważne, że nie wiedziałem. Wszystko. * * * Minęło kolejne dwadzieœcia minut. Autobus zatrzymał się na przystanku, na którym powinienem wysišœć. Kierowca i poprzedzajšcy autobus pasażer, zrobili sobie pięć minut przerwy. Mgła nie zmieniła swojej konsystencji. A, kiedy rozmyœlałem tak o Natalii, spostrzegłem, co wydało mi się niebywałe dziwne, że z przeciwka sunie powolutku inny autobus, również poprzedzany — może należałoby powiedzieć eskortowany — przez pieszego. Przypomniał mi się jeden z przepisów ruchu drogowego, stosowany na poczštku wieku w Wielkiej Brytanii: każdy z pojazdów mechanicznych musiał być poprzedzany przez piechura, niosšcego czerwonš choršgiewkę. Miało to informować o zagrożeniu, jakie stwarzajš nieujarzmione maszyny. Minšł wiek i nic się nie zmieniło, pomyœlałem. Może z tš różnicš, że piesi, idšcy przed mechanicznymi pojazdami, w miejsce czerwonych choršgiewek niosš swoje własne teczki. Człowiek poprzedzajšcy autobus, w którym jechałem, zbyt był przywišzany do swej własnoœci, aby oddać jš na przechowanie podczas wykonywania tego dobrego uczynku na rzecz Przedsiębiorstwa Komunikacji Miejskiej. — Własnoœć jest kradzieżš — odczytałem napis na tylnej stronie jednego z siedzeń. Nie potrafię tego skomentować. Mija pięć minut, podczas których moja głowa zdaje się funkcjonować normalnie. Wstaję i odczuwam lekkie falowanie. Kierowca mówi, że odjeżdżamy, ja mówię, żeby wstrzymał się jeszcze chwilę ponieważ muszę wysišœć. Podnoszę swojš teczkę i podchodzę do drzwi. Pod siedzeniem dostrzegam opłatek. Okršgłš hostię, niemal identycznš z tymi, którymi duszpasterz częstuje swoje owieczki podczas mszy œwiętych. Schylam, się badajšc znalezisko, i stwierdzam, że nie jest to hostia. Moje nie obcięte paznokcie zagłębiajš się w szczelinę między kršżkiem a podłogš autobusu. Potem delikatnie odrywam jedno od drugiego. Podbieram opuszkami palców, wskazujšcego i serdecznego, przytrzymuję opuszkiem kciuka, i już mam to coœ w dłoni. — Panie! — krzyczy kierowca. — No, wychodŸ pan wreszcie. Prostuję się i wychodzę. Za sobš słyszę jeszcze coœ o bandzie pijaków i narkomanów, ale jestem już na zewnštrz. Ten rozdział mojej historii jest definitywnie zamknięty. Autobus odjeżdża, pozostawiajšc mnie samego wobec listopadowej mgły (mgła, że oko wykol). Widzę niewyraŸny zarys budki przystanku. Widzę pod stopami popękane płyty chodnika. Otwieram rękę i widzę biały kršżek. Poza tymi trzema rzeczami nic więcej nie jestem w stanie dostrzec, i tylko przypominajšc sobie ustawienie budki, potrafię, mniej więcej, wyznaczyć kierunek marszu tak, aby dojœć do domu Marii. PóŸniej bez trudu trafię z przedpokoju do łazienki. Wygrzebię spod wanny nóż i poderżnę sobie te cholerne żyły. Całkowicie zapomniałem, po co mam to zrobić. Skoro jednak mam to zrobić, musi istnieć jakiœ cel po temu. Wystarczy sobie przypomnieć. Pięć minut szybkiego marszu dzieli mnie od domu Marii. W takiej mgle będę szedł nieco dłużej, ale nawet te pięć minut jest dostatecznie długim okresem, żeby — jeœli bym go nie posiadał — wyznaczyć sobie powód najważniejszego postępku w moim życiu. Jeœli nie najważniejszego, to z pewnoœciš ostatniego. Wszystko. I jeszcze jedno. Chociaż zabrzmi to niewiarygodnie — a oprzeć się mogę jedynie na analizie organoleptycznej — faktem jest, że znalazłem na podłodze autobusu LSD, zapakowany w opłatek Kwas. Oczywiœcie można mnie nie brać poważnie, ale skoro trzymam go w ręce, to o czymœ to jednak œwiadczy — do cholery. Co robiło LSD na podłodze autobusu? Cóż, po prostu tam było. * * * Przeforsowałem już, jak mi się zdaje, tezę, że młodzież akademicka to banda pijaków. Czas, aby potwierdzić drugš jej częœć, tš mówišcš o narkomanii. Wspominałem już o tym, że rok temu studiowałem w zupełnie innym mieœcie, na zupełnie innej uczelni? Studiowałem na jednej z tych cholernych uczelni katolickich. Z premedytacjš mówię cholernych. Wiem, co mówię. Bynajmniej nie chodzi tutaj o cholernoœć uczelni katolickiej jako katolickiej, ale o cholernoœć studentów uczelni katolickich jako katolików — jeœli mowa o ideach. Po prostu, brała mnie cholera, kiedy przyglšdałem się tej bandzie. Wszyscy, co do jednego, to heretycy — oczywiœcie jest to zdanie obserwacyjne i w każdej chwili może zostać sfalsyfikowane przez gruntowne badania socjologiczne — tylko kto się ich podejmie? Faktem jest, że spędziłem dwa lata na uczelni katolickiej i coœ niecoœ wiem. Bawiłem się œwietnie. Był to jeden z niewielu okresów mego życia, w których przedmiotem fobii nie była literatura, lecz twór całkowicie realny. Tym tworem — a jest to nad wyraz dobre słowo — otóż, tym tworem były prochy. Każdy ich rodzaj. Poczšwszy od marihuany, poprzez haszysz, a skończywszy na amfetaminach, kokainie i kompocie. Bałem się tego wszystkiego jednakowo i nie było dnia, żebym nie miał z tego powodu tak zwanych przykroœci. Zaopatrzony w tę wiedzę, staram się nie myœleć o choróbsku. Zapomnieć. * Każda z rzeczy, które mnie przeœladujš, ma, że tak powiem, wyznaczony czas. Zwykle fobia nie trwa dłużej niż miesišc, ponieważ jest zastępowana przez innš, równie dobrš. Choróbsko przeœladowało mnie jakiœ tydzień. Była to jednak zbyt poważna sprawa, by się niš przejmować. Zatem została wyparta przez Mdłoœci Sartre'a — rzecz nieco ciekawszš i, jak się okazuje, o wiele płodniejszš. Z Joyce'em, Kafkš i im podobnymi męczyłem się jakieœ cztery tygodnie, po czym wszystko mijało. A kiedy minęło, okazywało się bardzo zabawne. Zabawne okazały się również moje problemy z osiemnastkš, czyli liczbš lat mojego nieszczęsnego życia. Tak, tak, mam dwadzieœcia cztery. Już wyjaœniam: W jakiœ czas po ukończeniu siedemnastego roku życia ubzdurałem sobie, że umrę majšc lat osiemnaœcie i byłem niesłychanie przerażony wizjš œmierci jako prawiczek. — Umrę jako dziewica — powtarzałem wszystkim, podobnie jak to teraz robi Stefan. Kiedy skończyłem dziewiętnaœcie, wspomnienie o tym, że miałem zejœć z tego œwiata jako osiemnastolatek, przyprawiało mnie o takš trzęsawkę, że trzeba było mnie uspokajać solidnym uderzeniem w twarz. Nieważne. Moja i Marka Vonneguta schizofrenia męczyła mnie do ostatniej strony jego powieœci. Potem wszystko minęło. Nie przeszła natomiast fobia zwišzana z prochami. Ilekroć mam z nimi do czynienia zachowuję się jak kretyn. Po prostu, robię głupstwa. A wszystko dzięki heretykom z katolickiej uczelni. * Szkołę œredniš ukończyłem z wyróżnieniem z języka polskiego na maturze ustnej. Postanowiłem, że będę studiował daleko od domu, na kierunku, który jakoœ fajnie i dziwnie się nazywa. Najdziwniejsza nazwa, z jakš się spotkałem, brzmiała: filozofia. Nawiasem mówišc, równie dziwna była nazwa miasta, w którym postanowiłem studiować, jednak pomysł, żeby studiować na katolickiej uczelni, był najdziwniejszy z tego wszystkiego. Zdałem egzaminy i pojawiłem się na inaugurujšcej rok akademicki mszy œwiętej. Byłem ubrany w czarnš koszulę, niebieskie, szerokie u dołu jeansy, miałem włosy do ramion i koraliki na szyi. Koraliki dostałem od pewnej nieszczęœliwej dziewczyny, przekonanej, że wystarczy je rozdawać a œwiat stanie się piękny. Momentalnie zwróciłem na siebie uwagę wszystkich. Więcej nawet, każdemu z uczestników nabożeństwa wystarczyło na mnie spojrzeć, aby mieć wyrobionš na mój temat opinię, nieprzychylnš opinię. Ponoć odrazu było po mnie widać hippisa — cokolwiek to znaczy. Dla heretyków z katolickiej uczelni widzieć hippisa, to tyle, co przypomnieć sobie odwiedziny w jednym ze schronisk Monaru. Nie potrzeba tutaj żadnego rozumowania: hippis i ćpun to synonimy. Muszę się przyznać, że, pod względem utożsamiania pewnych słów, moje poglšdy niewiele różniły się od poglšdów moich byłych współstudentów. Dla mnie te dwa słowa również stanowiły synonimy. Tylko, że w życiu nie nazwałbym siebie hippisem. Argumentem moja obecnoœć na uczelni katolickiej. * Minęły dwa miesišce i jedna z dziewczyn, z którymi studiowałem, nawiasem mówišc, córka aptekarza, postanowiła sprawdzić synonimicznoœć wspomnianych terminów na mojej osobie. — ChodŸ skoczymy na lufę — powiedziała. Skoczyć na lufę znaczy przypalić grass. Krótko mówišc, mieliœmy zapalić marihuanę. Rzecz jasna, nie był to mój pierwszy kontakt z marihuanš. W gruncie rzeczy, nic, prócz palenia marihuany, nie robiłem w szkole œredniej. Nieważne. Poszedłem z niš wypalić wspomnianš lufę. Nie wietrzyłem żadnej intrygi, nie przypuszczałem nawet, że marihuana może wydawać się komuœ zagrożeniem. Teraz jestem innego zdania. Teraz termin marihuana stanowi dla mnie zagrożenie, nie mówišc o samej marihuanie. Dowodem moje zachowanie na przyjęciu, na którym poznałem Natalię. — Dobra — powiedziałm jej i poszliœmy na lufę. Wyszliœmy poza teren uczelni. Usiedliœmy na ławce w parku, po drugiej stronie ulicy, i zaczęliœmy przypalać mały, nieudacznie skręcony joint. Wszystkiego zacišgnšłem się dwa razy. Już wtedy wiedziałem, że ojcem tej dziewczyny jest aptekarz, ale nie wiedziałem, że ten aptekarz jest uzależniony od morfiny. Nie wiedziałem, że ona wie o uzależnieniu ojca i, nie wiedziałem, że bezustannie szuka ludzi, których mogłaby odwieœć od tego, co spotkało jej ojca. Wyobrażała sobie, że jestem takim właœnie człowiekiem. Może i było to słuszne wyobrażenie. Ja, w każdym razie, nigdy nie wyobrażałem sobie, że można mnie odwieœć od uzależnienia. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym być uzależniony. * Ta fobia zwišzana z prochami zaowocowała jeszcze jednym: nieufnoœciš mianowicie. Po dwóch latach spędzonych na katolickiej uczelni, przestałem ufać komukolwiek. Nawet sobie. Oczywiœcie nie zaufałem hydraulikowi w kwestii noża, który ponoć znalazł policjant, Tomek. Nieważne. To, między innymi, nieufnoœć sprawiła, że moje kontakty z młodzieżš akademickš Krakowa sprowadzały się do kwestii technicznych prawie przez rok. I, choć wspomniana młodzież zredukowała mojš nieufnoœć, to, jeœli chodzi o prochy, nikomu już nie dam się zwieœć. Tak sšdzę. Nielegalnych używek będę się bał do końca życia, tym bardziej, że, jeœli wykonam to, co sobie na dzisiaj zaplanowałem, moje życie potrwa jeszcze najwyżej godzinę. A Stefan będzie mógł potem powiedzieć, że z tego nie zasłynšłem. * To, co przypalałem z Ewš w parku obok uczelni — córka aptekarza miała na imię Ewa — miało zapach i wyglšd marihuany. jednak, jak to zwykle bywa, i wtedy moje zmysły zawiodły. To nie była marihuana. Po wypaleniu jointa stwierdziłem, że mało, i że słabe, to znaczy, nie dajšce, tak zwanego, kopa: — Słabe — powiedziałem. — I nie daje kopa. Myliłem się. Po dziesięciu minutach, kiedy wróciliœmy na teren uczelni, dostałem kopa, o który prosiłem. Przechadzałem się korytarzami, w tš i z powrotem, udajšc mały samochodzik. Ustawiałem nawet ręce w taki sposób, jakbym trzymał w nich kierownicę. Co jakiœ czas wpadałem na œcianę i wtedy zmieniałem prawš rękš biegi. A czułem się jeszcze inaczej. Czułem się, jakbym nie był samochodzikiem, a samolocikiem odbijajšcym się od podłogi i sufitu, zakręcajšcym spirale i wywijajšcym ósemki. Bardzo dziwne, bardzo dziwne. Oczywiœcie œmiałem się do rozpuku. Wprost pękałem ze œmiechu, i nic dziwnego — w każdej chwili mogłem wysišœć z mojego samochodziku i poprzyglšdać się sobie z boku. Co też robiłem. Bardzo, bardzo œmiesznie wyglšdałem. Bardzo œmiesznie, cha, cha, cha, cha. Musiałem zwrócić na siebie uwagę wszystkich znajdujšcych się na korytarzach uczelni, bowiem jeszcze długo po tym, mijajšc mnie, uœmiechali się tajemniczo. Wszyscy. * Nie znałem wtedy Natalii, ani hydraulika. W ogóle nie miałem żadnych znajomych w Krakowie. W gruncie rzeczy, tylko dzięki manii przeœladowczej Ewy, zrezygnowałem ze studiów na uczelni katolickiej i znalazłem się na uczelni œwieckiej. Powinienem podziękować Ewie. I robię to, ilekroć przypomni mi się, jak mnie wykołowała. W życiu niebywale często sprawdza się przysłowie: Nie ma tego złego... Nie ma tego złego! Może cała ta sprawa z nieistniejšcym trupem również wyjdzie mi na dobre. Może choróbsko również — zakładajšc oczywiœcie, że je złapałem. Wszystko, jak się okazuje, wychodzi na dobre i o wszystko mamy cišgłe pretensje. O właœnie, jest to jedna z podstaw religii. Jej genezę można by wyjaœniać permanentnš potrzebš obwiniania kogokolwiek (Boga?) za cokolwiek. A wszystko wychodzi na dobre. A propos wychodzenia, to za chwilę wyjdę zza zakrętu, a potem już tylko dwie, trzy minuty i będę u Marii. * Po godzinie, spędzonej na odbijaniu się od œcian, znalazłem się, jakimœ cudem, na centralnym placu uczelnianego gmachu. Był listopad, dwa lata temu, lecz pogoda była zupełnie inna. Nie było mowy o mgle, zresztš było wczesne popołudnie. Miałem na sobie ten sam zestaw, co na mszy inaugurujšcej rok akademicki. Czarna koszula, niebieskie jeansy i koraliki, na ramiona miałem jeszcze nacišgniętš zielonkawš kurtkę. Słowo daję, prawdziwy hippis — równa się ćpun. Jeden ze studentów mojego roku chwycił mnie pod ramię i poprowadził w róg placu, gdzie, w kucki, siedziała Ewa, udajšc dziecko autystyczne. Dolnš częœciš pleców oparta była o betonowš œcianę, natomiast górnš częœciš pleców i szyjš wykonywała szybkie ruchy w przód i w tył. Ten człowiek, który mnie przyprowadził przed oblicze Ewy, nazywał się Maciek. Kiedy już dobrze przyjrzałem się jak Ewa wyglšda pod wpływem tego dziwnego specyfiku, który sama sobie (i mnie) zaaplikowała, Maciek wycišgnšł z teczki kartkę papieru i grubym, czarnym flamastrem napisał coœ na tej kartce. Niestety, moje rozbiegane oczy nie potrafiły zatrzymać się w jednym miejscu dłużej niż sekundę, tak, że całego napisu nie rozszyfrowałem. Przeczytałem tylko: Ostatnie ostrzeżenie... Reszta, do dziœ, jest dla mnie tajemnicš. Tajemnicš sš dla mnie jedynie słowa, których użył Maciek, bowiem co do treœci owego ostatniego ostrzeżenia, to mogę się domyœlać, o co mu chodziło. A chodziło mu o to, że jeœli jeszcze raz zobaczy mnie w takim stanie, to zawiadomi władze uczelni, co równało się zakończeniu mojej studenckiej kariery. Wszystko dla mojego dobra. * Do dziœ nie mogę pojšć dlaczego Ewa przypaliła ze mnš tš dziwnš imitację marihuany. Może miało to zwišzek z chorobš jej ojca? Nieważne. PóŸniej, niewiele póŸniej, okazało się, że o tym, jaki ze mnie ćpun, wiedzieli wszyscy ludzie z roku i wszyscy wspólnie zastanawiali się, jak dopomóc mi w wydostaniu się z tego bagna — słowa Ewy. Podczas, gdy ja próbowałem odczytać słowa, jakie pisał dla mnie Maciek, w rogu placu pojawili się wszyscy, których znałem na uczelni — prócz nauczycieli — i przyglšdali mi się z wyrzutem, a Ewie ze współczuciem. Cyrk. Po prostu, cyrk. Stałem tak, otoczony grupš ludzi, którzy zdecydowali się zranić mojš dumę, aby uwolnić mnie od straszliwej potęgi uzależnienia. Stałem na niepewnych nogach, zastanawiajšc się, dlaczego jeszcze nie przekręciłem kluczyka w stacyjce mojego samochodziku i nie wyjechałem stamtšd. Potem spróbowałem to zrobić, niestety, samochodzik przestał działać, nie pomogło nawet umieszczenie ršk na kierownicy. Wypuszczono mnie po trzydziestu minutach. Kiedy zamroczenie ustšpiło, pozwolono mi pójœć do domu i pokiwano na do widzenia palcem. Tak było! * To doœwiadczenie zaważyło na całym moim życiu. Abstrahujšc zupełnie od faktu, że wpadam w furię ilekroć widzę marihuanę, abstrahujšc od faktu, że ze wszystkich sił staram się nie dopuszczać do takich sytuacji, abstrahujšc od tego wszystkiego, muszę przyznać, że kiedy tak stałem naprzeciwko grupy zdeterminowanych, pewnych swoich racji, ludzi, zrezygnowałem z planów zostania pedagogiem. Nauczyciel, podobnie jak ja wtedy, stoi przed grupš ludzi pewnych swoich racji. Ich racja różni się nieco od racji ludzi, przed którymi stałem ja; zwykle myœlš sobie, że ten człowiek niczego nie jest w stanie ich nauczyć. Co racja, to racja. Tyle w kwestii formalnej! — Co racja, to racja — powiedział hydraulik usłyszawszy moje argumenty na rzecz stosowania prezerwatyw. Mimo tego, nadal ich nie używa. * * * Jeœli mogę być wobec siebie złoœliwy, powiem, że wreszcie wyszedłem na prostš i bynajmniej nie ma to nic wspólnego z całym tym cyrkiem, jaki odstawili przede mnš heretycy studiujšcy na katolickiej uczelni. Po prostu, dwieœcie albo trzysta metrów wyasfaltowanej œcieżki dzieli mnie od domu Marii. Œcieżka niemal do złudzenia przypomina szerokš aleję, która biegnie przez Błonia w stronę Kopca Koœciuszki. Jest, żeby tak rzec, przeniesionš na rogatki miasta, jej miniaturš. Po obu jej stronach rosnš kilkunastoletnie kasztanowce. Wiatr rozwiał ich opadłe liœcie tak, że stšpam po ciężkim, gołym asfalcie. Stšpam twardo, kopišc pokaŸnych rozmiarów gałšzkę. Jest spróchniała. Po każdym kopnięciu jakiœ jej fragment lšduje poza œcieżkš. Kopię i kopię, a gałšzki zostaje coraz mniej. Po chwili jest to już tylko malutki kawałek drewna, w który ciężko trafić ubranš w duży, zimowy but, nogš. Mogłaby to być metafora miłoœci, czy czego tam: Przez pewien okres kopiesz ukochanš osobę, czerpišc z tego ogromnš satysfakcję, aż w pewnym momencie uœwiadamiasz sobie, że nie jesteœ już w stanie niczym dotknšć tej osoby. Po prostu, tak niewiele jej zostało, że trafienie, w któryœ z czułych punktów, przestaje być możliwe. Tš osobš, równie dobrze, możesz być ty sam, pod warunkiem, że życie polega na wyznaczaniu sobie, zżerajšcych cię, kawałek po kawałku, celów. Nieważne. Zataczajšc się, zmierzam do domu Marii. Zbliżam się do trzech niezidentyfikowanych ludzi, którzy stojš na skraju œcieżki. Z daleka wyglšdajš jak karły. Każdy z nich trzyma mdłe œwiatełko tlšcego się papierosa. Im bliżej do nich podchodzę, tym bardziej staje się jasne, że nie sš to żadne karły, lecz mali, na oko dziesięcioletni, chłopcy. Wybrali się za miasto, żeby wypalić papierosy. Zresztš, może mieszkajš gdzieœ w okolicy. Rodzice nie byliby zadowoleni widzšc swego dziesięcioletniego syna, palšcego papierosa. Ja także nie jestem z tego zadowolony, choć, na razie, nie mam z nimi nic wspólnego. A gdyby tak wykorzystać ich w mojej małej próbie usensownienia œwiata? Wydaje się to być prostszym rozwišzaniem, niż mord na samym sobie. Mijam ich, odchodzę kilkanaœcie metrów i siadam na stojšcej przy alejce, ławeczce. Jedynie hipotetycznie, rozważam możliwoœć mordu: Majš nie więcej niż dziesięć lat, zatem podołałbym wszystkim trzem na raz. Œwiat stałby się wtedy realnie istniejšcš maszynš, w której każda rzecz poddana jest œcisłym, fizycznym i filozoficznym, prawom. Pierwszym dziesięcioletnim trupem zapełniłbym pustkę po nieistniejšcym samobójcy z przyjęcia u Marii. Dlaczego miałbym podcinać sobie żyły? Wystarczy zatłuc jednego z nich, metodš, którš posłużył się sędzia z opowiadania Katarzyny. Z drugim postšpiłbym podobnie, po czym wyeksmitowałbym go prosto do tego opowiadania. Naczelnik policji nie zostałby alkoholikiem, sędzia odsiedziałby swoje, a tercet jazzowy przyjeżdżałby grać swoje kawałki na miejskim rynku. Trzeciego również należałoby zabić — zgodnie z moim proroczym snem, tym, w którym rzucałem w mojego kumpla jabłkami. Trzy jabłka, trzy trupy. Tego trzeciego można by schować, w jakimœ przez nikogo nie odwiedzanym miejscu. Gdyby w przyszłoœci zdarzyło się coœ podobnego, byłby jak znalazł: Wszystko wskazuje na to, że powinny się znaleŸć zwłoki, gdy tymczasem one nie istniejš, wtedy do sprawy wkraczam ja, wypełniajšc lukę, przygotowanym na takowš okolicznoœć, ciałem. Œwiat staje się sensowny i uporzšdkowany. Wszystko za sprawš tajemniczego studenta filozofii. Po prostu, drugi Superman! Wydaje się to być rozsšdniejszym, od samobójstwa, rozwišzaniem. Dzięki czemuœ takiemu, mógłbym sprawdzić jak się rzeczy majš, gdy trupy sš na swoich miejscach. Co więcej, byłbym zwolniony z szukania w mojej pamięci innych, podstawowych powodów chęci zejœcia. Życie nie składa się wyłšcznie z trzech szybko przeżytych dni — co to ja jętka jestem? — a jeden nieistniejšcy trup nie jest w stanie wprowadzić młodego i zdolnego człowieka w stan autodestrukcyjnej melancholii; co innego wykorzystać kogoœ przygodnie spotkanego. prawda? Oczywiœcie mógłbym poszukać w mojej przyszłoœci czegoœ, co zsumowane z niewyjaœnionym nieistnieniem trupa, dałoby w rezultacie moje œmiertelne zejœcie. W gruncie rzeczy, nie muszę wiele szukać. Każda niemal rzecz, jaka mi się przytrafiła, idealnie by się nadawała: choróbsko, na które umiera Natalia, rozlatujšce się zęby (a dlaczegóżby nie?), cała ta sprawa ze zrobieniem ze mnie ćpuna na katolickiej uczelni. Cokolwiek. * * * Na przykład historia z Małgorzatš. Pierwszš, wielkš miłoœciš mojego życia, cha, cha. Rzecz miała miejsce jeszcze w szkole œredniej i nie byłaby interesujšca, gdybym nie zajmował się wtedy lekturš dwóch ksišżek naraz. Pierwszš z nich była księga Genezis, a drugš Przy drzwiach zamkniętych Sartre'a. Tuż przed maturš zastanawiałem się nad formalnymi aspektami piekła i raju. A oto wnioski, do jakich doszedłem: W raju mamy do czynienia z jednš kobietš i jednym mężczyznš. Ani Adam, ani Ewa nie mieli najmniejszego wyboru; oboje byli na siebie skazani i było to dobre — jak powiedział, w którymœ tam momencie, Bóg. Nie mieli, ani możliwoœci, ani potrzeby rozglšdania się za kimœ innym, oboje zupełnie sobie wystarczali. Tak było w raju i sšdzę, że dlatego raj był właœnie tym, czym był, to jest rajem. A piekło? W sartre'owskim piekle mamy z kolei do czynienia z jednym mężczyznš i dwiema kobietami. Pomyœleć tylko, że wystarczy dodać jednš kobietę, a raj natychmiast zamieni się w piekło. Otóż to, a przed maturš poznałem Magdę. Małgorzata była mojš kobietš, ale w Magdzie dostrzegałem równie wiele pocišgajšcych rzeczy. Spotykałem się z Małgorzatš; dotykałem jej twardych, młodych piersi — miała wtedy piętnaœcie lat — i całowałem jš w to miejsce za uchem, gdzie jeszcze nie zaczynajš się włosy, i tak dalej. Był to prywatny, dwuosobowy raj. Niestety, do kolekcji dołożyłem jeszcze Magdę, no i z raju zrobiłem piekło. * Kiedyœ upiłem się z nimi obiema. Rzecz miała miejsce w moim pokoju, dzień przed Wigiliš Bożego Narodzenia, w wigilię Wigilii. Moi rodzice wyjechali już na œwięta do wujostwa, a ja zostałem w domu sam, z pełnym barkiem. Magda otworzyła barek i zaproponowała otwarcie koniaku, który jakiœ czas temu matka przyjęła, z niewyjaœnionych do dziœ powodów, jako łapówkę. — Zgadnij, kto będzie pierwszym podejrzanym? — zapytałem Magdę w odpowiedzi na jej propozycję. Sšdzę, że była to wyjštkowo prosta zagadka, nie mam rodzeństwa, więc pierwszym i ostatnim podejrzanym o otwarcie butelki byłem ja. Mówię byłem, ponieważ jš otworzyliœmy. Na poczštku sšczyliœmy koniak powolutku, smakujšc — tak jak należy. PóŸniej jednak sprawy potoczyły się nad wyraz szybko. Kiedy, po jakiejœ godzinie, przyszła Małgorzata, piliœmy we troje całymi łykami. Tak, czy owak, zabawa skończyła się w moim łóżku, na którym leżeliœmy we troje. Leżeliœmy rozebrani i zastanawialiœmy się, co takiego moglibyœmy zrobić z naszymi młodymi ciałami. A między nami leżała opróżniona butelka koniaku. Nie ma sensu przypominać owego młodzieńczego seksu, wystarczy pamiętać, że zarówno Magda, jak i Małgorzata odkryły w sobie skłonnoœći lesbijskie i wypędziły mnie, inicjatora całego zdarzenia, z łóżka. Słowo daję, piekło. * Zresztš nie był to mój pierwszy kontakt z tak, czy inaczej, widzianym piekłem. Niemal każde œwięta, zarówno Bożego Narodzenia, jak i Wielkiej Nocy, upływały mi pod znakiem niewyjaœnionego. Pamiętam œwięta u wujostwa. W gruncie rzeczy nic się wtedy nie stało, nie przypominam sobie jakichœ szczególnych zbiegów okolicznoœci, czy dziwnych zdarzeń. Po prostu, zdałem wtedy sobie sprawę, że mogę być oszukiwany; przez rodziców, przez krewnych; zdałem sobie sprawę, że każdy może mnie oszukiwać. Miałem wtedy nie więcej jak dwanaœcie lat i w ubikacji, która stała na zewnštrz domu (wujostwo mieszkało na wsi), w zwykłej drewnianej latrynie, przyszło mi do głowy, że moi rodzice mogš nie być moimi rodzicami, krewni krewnymi, a cały œwiat istnieje jedynie dlatego, żeby mnie oszukiwać. Pomyœlałem, że wszyscy odgrywajš przede mnš jakiœ cholerny teatr. I chociaż nie domyœlałem się powodów, dla których mieliby to robić, uczucie oszukania było tak silne, że zamiast oddać mocz, zwymiotowałem. Było to na długo przed lekturš Dzieciństwa wodza, ale było to dokładnie to samo: piekło. * * * Każdy powód jest dobry, jeœli chce się podcišć sobie żyły, natomiast zupełnie bez powodu można zamordować kogoœ obcego — tak sšdzę. A jeœli potrzeba nie jednego, lecz dwa ciała — trzecie na zapas — to sytuacja, w której się znajduję jest po prostu doskonała. Trzy młode, pozbawione złudzeń ciała stojš nie dalej niż pięćdziesišt metrów ode mnie. Grzeszš przeciw swoim rodzinom, narodowi i œwiatu, palšc te ohydne papierosy, a ja jestem tutaj po to, żeby ukarać ich za ten haniebny czyn — matko! co za biblijny styl — a tym samym dopomóc œwiatu w zapełnieniu pustki, jakš stanowiš nieistniejšce zwłoki. Wstaję z mocnym postanowieniem mordu i zaraz potem przypominam sobie, że w zaciœniętej dłoni wcišż trzymam LSD. Nie myœlšc o heretykach z katolickiej uczelni, nie myœlšc o Natalii, zupełnie bez zastanowienia, wkładam je do ust i przełykam. Nie spieszy mi się: — Kochajš to poczekajš — mówię z uœmiechem. — A jeżeli nie poczekajš, zawsze pozostaje nóż znaleziony przez policjanta. Cha, cha, cha! * * * (Tutaj zrobię malutki wyłom w naturalnej konstrukcji, ale proszę pamiętać, iż fragment ten znajduje się w Dodatku do częœci II.) * * * Sporo czasu upłynęło zanim wyszedłem z totalnego zamroczenia. Zbieram siebie spod ławeczki próbujšc ustalić, skšd przyszedłem i dociec, dokšd idę. Rozglšdam się dookoła: nikogo. Moje ubranie przesišknęło wilgociš, a nocny przymrozek zamienił, wsiškłš w kurtkę i spodnie wodę, w lód. Otrzepuję się i słyszę jak skostniała kurtka pęka w miejscach zestalenia Przypominam sobie, że to ostatni dzień mojego nieszczęsnego życia, wyznaczam kierunek i rzeœki, niemal jak po zwymiotowaniu, ruszam do Marii. Mgła już opadła. Dostrzegam postać sunšcš ku mnie. Danusia, myœlę, a po chwili okazuje się, iż rzeczywiœcie to ona. Cała ta wieczorna droga do Marii stanowi prawdziwš metaforę: najpierw autobus, potem palšcy papierosy dziesięciolatkowie, potem LSD, a teraz kobieta. U bram wiodšcych w zaœwiaty kobieta — fantastyczne. — Danusia? — pytam niepewnie. — A co? Spodziewałeœ się kogoœ innego? Nie wiem skšd te pretensje, ale Danusia wydaje się być czymœ urażona. A zaraz potem przypominam sobie, że przecież nagabywałem jš bezsensownymi pytaniami o okres, dzwonišc z pubu na Sławkowskiej. Zapewne, rozzłoszczona tym telefonem, pojechała do Marii wyjaœnić całš sprawę. Kobiety, jeżeli chodzi o wietrzenie intryg, potrafiš być bardzo dociekliwe. — Nieważne — mówię, a ona niezmienionym tonem cišgnie rozmowę: — Idziesz do Marii? — Myœlisz, że na tym pustkowiu mógłby ktoœ jeszcze mieszkać? Nie jestem w stanie tego zauważyć, lecz wiem, po prostu wiem, że się czerwieni. — No co, myœlisz, że ktoœ tu jeszcze mieszka? — powtarzam, jakby rzeczywiœcie interesowała mnie odpowiedŸ. — Maria poszła już spać — Danusia zmienia temat rozmowy, a mnie to stwierdzenie niemal przygważdża. Siadam na zimnym asfalcie. Zachowuję się jak popsuta kukiełka. Staję się łagodny i potulny: — Wiesz — mówię — przyszło mi do głowy, że jeœli nie miałaœ okresu, to może rzeczywiœcie ktoœ zabił się na przyjęciu. Może właœnie leży w piwnicy, do której nikt nie zaglšdał. — Ten dom nie ma nawet fundamentów — mówi Danusia. — Może jakaœ komórka? — Zapomnij o tym! Wszystko już zostało przeszukane. — A sšsiednie domostwa? — Jakie do cholery domostwa? — denerwuje się. — Sam mówiłeœ, że nikt, prócz Marii, tutaj nie mieszka. Teraz jestem już pewien tego co zrobię: pójdę tam i poderżnę sobie te cholerne żyły; skoro dziesięciolatkowie gdzieœ zniknęli, a Danusia jest zbyt ładna, żeby jš zabijać, pozostały mi jedynie moje własne zwłoki, aby usensownić ten beznadziejnie głupi, infantylny, kretyński, kurewski, ohydny i lekceważšcy żyjšce na nim istoty twór, to jest œwiat. Podnoszę się z asfaltu i mówię do Danusi: — Idę się zabić, kobieto. Nie próbuj mnie powstrzymywać. Pożegnaj wszystkich i tak dalej. Danusia bierze mnie pod ramię i cišgnie w drugš stronę: — Dobrze — mówi jak do dziecka — dobrze, ale dziœ jest już za póżno. — Co ty kurwa możesz wiedzieć, kobieto? — zapytuję rozzłoszczony jej niezrozumieniem mej heroicznej postawy. Okazuje się jednak, że Danusia coœ, nie coœ wie: — Maria poszła już spać — mówi. — Już œpi — dodaje, jakbym nie rozumiał. Fakt, Maria już œpi. Zastanawiajšce, że mogła zasnšć na tym okrutnym œwiecie: — Niepojęte! Jakim cudem zasnęła? — W porzšdku — kontynuuje Danusia. — Nie krzycz. Będzie dobrze. Co do cholery będzie dobrze? myœlę. Ale nie mam już sił stawiać opór: — W porzšdku — poddaję się. — Będzie dobrze! Danusia prowadzi mnie na przystanek autobusowy. To prawda, myœlę. Dziœ jest już za póŸno. Nie ma sensu niepokoić Marii. — Jutro też jest dzień — mówi Danusia. — Jutro? — œmieję się. — Jutro mogę odwiedzić Marię?! — kiwa głowš. — Co ty kurwa myœlisz, że jestem Scarlett O'Hara? Ona nic nie odpowiada. Jesteœmy już prawie na przystanku i przychodzi mi do głowy jeszcze raz zapytać jš, czy miała okres tamtego dnia, czy to jej krew była w łazience: — Słuchaj, miałaœ wtedy okres? — Kiedy? — pyta zaskoczona, lecz zaraz potem przypomina sobie, że wypadła z roli. Mocniej chwyta mnie za ramię i mówi: — W porzšdku. Jutro odwiedzisz Marię. Koniec Częœci II. Komentarz do częœci II Jeżeli człowiek dšży do urzeczywistnienia podstawowego projektu, którym, według Sartre'a, jest stać się Bogiem, to częœć druga tej opowieœci jest kłamstwem w każdym calu. Większoœć ludzkich rozważań do niczego nie prowadzi, a skoro tak, i jeœli istnieje jakikolwiek zwišzek między działaniem a myœleniem, wtedy to, co zostało tutaj napisane byłoby obronš oczywistej tezy, mówišcej, że œwiadomoœć (myœlenie) prowadzi do nicoœci. Ponieważ œwiadomoœć jest, wedle Sartre'a, nicoœciš, wspomnianš tezę można by przełożyć mniej więcej tak: œwiadomoœć prowadzi do œwiadomoœci, œwiadomoœć prowadzi do nicoœci lub nicoœć to, ni mniej, ni więcej, tylko nicoœć — banał. W Homo historicus Bradbury'ego znalazłem doskonały komentarz do moich słów. Jest to oczywiœcie dialog. Dialog między Howardem a pannš Callendar, zamieszczony gdzieœ pod koniec tej ksišżki. Panna Callendar robi raczej pozytywne wrażenie i nigdy bym jej nie podejrzewał, że zostanie kochankš Howarda. Cóż, w końcu mu uległa. Oto dialog: „— Spójrz na rzeczy, którymi się otoczyłaœ. One mówiš o tobie wszystko — mówi Howard. Panna Callendar przyglšda się rzeczom, którymi się \/ otoczyła; patrzy na obite perkalem fotele, standardowš lampę, ryciny. — To całkiem przyzwoite rzeczy — odpowiada. — One sš wyblakłe — mówi Howard — kryjesz się za nimi i bronisz przed œwiatem, który kipi wokoło. Przed życiem, seksem, miłoœciš. Powiedz, bronisz się. — Lubię być trochę na uboczu. — Ty niszczysz siebie — kontynuuje Howard. — Uschniesz, zwiędniesz, nauczysz się zrzędzić i nienawidzić. Za dziesięć lat będziesz niczym, znerwicowanš starš pannš. — To bardzo przyzwoite rzeczy — mówi panna Callendar. — Freud podał kiedyœ zwięzłš definicję nerwicy. Powiedział, że to patologiczne przywišzanie do przeszłoœci.” Aby przeciwstawić się postawie Howarda uznałem za stosowne napisać Dodatek do Częœci II. Stanowi on, że tak powiem, strywializowanie zagadnienia, przed którym postawił mnie tekst. Jest próbš odkrycia tego, co dla ludzkoœci zawsze było i, mam nadzieję, zawsze będzie tajemnicš. Wszystko. Dodatek do Częœci II Czuję jak, pakowany w opłatek proch, spływa przełykiem do mojego żołšdka, osiada na lepkiej zawiesinie, po czym rozpuszcza się. Przełykam kilka razy œlinę i uœwiadamiam sobie, że powinienem był potrzymać tš diabelskš hostię pod językiem — w ponoć najbardziej ukrwionej częœci jamy ustnej — aby syntetyk dotarł do krwioobiegu bez zbędnych komplikacji w układzie pokarmowym. Stało się inaczej. Nieważne. Siedzę i czekam na tej przeklętej ławeczce, ale nic się nie dzieje. Nic się nie dzieje, a ja siedzę i czekam, i czekam, i nic. Mgła, że oko wykol. Ławeczka, zimny asfalt wieczornej alejki, gnijšce liœcie i trzy œwietliki przypalanych przez dziesięciolatków papierosów. Odpowiadam im czwartym œwietlikiem. — Uczniowie podstawówek — mówię na głos — banda pijaków i narkomanów. Wstaję. Potem siadam i głoœno przypominam sobie słowa mojego ulubionego schizofrenika: — Dobry człowiek, dobry hay. Zły człowiek, zły hay. — Jakież nieprzyzwoite sš samo-potwierdzajšce się teorie — słyszę Stefana, a w odpowiedzi hydraulik macha rękš: — Życie — mówi — jest kurwa cišgłš proœbš o współczucie. O współczucie jednej dziwki, potem następnej, i następnej, aż okazuje się, że ta pierdolona próba, wkroczenia na œcieżkę Platona, jest cišgłym powrotem do pierwszej dziwki, tylko po to, żeby następnš prosić o współczucie, i następnš, i następnš, aby w końcu zamknšć ten cholerny wianuszek poderżnięciem sobie żył, które, jak się okaże, nic nie zmieni w twoim sposobie bytowania, bowiem jak mieli ci za złe, że kurwa żyjesz, majš ci za złe, że nie żyjesz. Ja pierdolę taki interes. Skšd hydraulik zna tyle wyszukanych słów? myœlę, a potem pieprzę się z Mariš, Danusiš, z Natališ, pieprzę się z nimi wszystkimi, wsadzajšc moje dwadzieœcia cztery fiuty we wszystko, co popadnie; w kawę z cytrynš i kleik mleczno—ryżowy, we wszystko. — Ksišżki trzeba czytać — mawia enigmatycznie mój dziadek, który od paru ładnych lat nie żyje. Stojšc nade mnš, zaplštanym wszystkimi członkami w nagie i obce ciała, czeka na zaproszenie do zabawy. — Ależ ty jesteœ żałosny — odzywa się jeden z dziesięciolatków, a przecież jego rówieœnika widziałem, nie dawniej jak wczoraj, z workiem kleju nałożonym na gładkš twarz. Mogłem go zabić! Wszystkich ich mogłem pozabijać, co w gruncie rzeczy sprowadzałoby się — bez zbędnych wynurzeń — wprost do próœb o współczucie tej pierwszej dziwki, by zaraz potem prosić następnš, i następnš. A potem znowu jestem na przyjęciu u Marii i widzę złotawy œwiecznik, stojšcy na stole pełnym talerzy z ciastem budyniowym, które od czasu do czasu stršcał jeden z drugim na dywan leżšcy — nie stojšcy — na podłodze pokrytej parkietem bukowym, dębowym, lipowym bšdŸ grabowym, umieszczonym na gołym — wyłšczajšc klej — betonie. A z drugiej strony, podłoga okazywała się sufitem piwnicznym, o czym zaproszeni przez Marię goœcie nawet nie pomyœleli. Nikt, prócz mnie, nie skojarzył sufitu z podłogš, bowiem nikogo, prócz mnie, hydraulik nie wyszarpnšł z tego pełnego butelek, przeklętego kšta, tak nieudolnie, że wylšdowałem, na wznak, na dywanie pomazanym ciastem budyniowym, by zaraz, jak tylko było to możliwe, zmienić mojš pozycję i przywrzeć brzuchem do dywanu. Z pozoru tylko, w celu uœwinienia się ciastem budyniowym, bowiem tak naprawdę, aby zdać sobie sprawę, że podłoga jest również sufitem, gdy spojrzeć na niš od dołu, czego dokonałem za sprawš tej nieszczęsnej, plastycznej wyobraŸni, mieszczšcej się w mojej głowie, na dywanie, na podłodze pokrytej parkietem. A poniżej piwnica! — Dlaczego nikt, na tym œwiecie, nie myœli o piwnicach? Dlaczego cały œwiat tak je lekce sobie waży? * Tak przedstawia się moja halycynacja wywołana LSD: „Zapomnieliœmy zupełnie o piwnicy, gdy tymczasem, trup przeleżał w niej prawie trzy dni, przez nikogo nie niepokojony. Zdaje się, że to jedna z niewielu próœb o odpoczywanie w pokoju, które zostały wysłuchane. Nieważne. A co do zdarzeń, jakie miały miejsce tej nocy, kiedy odbywało się przyjęcie, to wyobrażam je sobie tak: Kiedy zobaczyłem powalanš krwiš łazienkę, człowiek, który podcišł sobie żyły już nie żył. Zdaje się nie była to pierwsza jego próba zejœcia, na co wskazywało fachowe poderżnięcie — niemal całkowicie wykrwawił się w łazience. Następnie, nie chcšc nikomu robić kłopotu, postanowił opuœcić dom Marii, aby po raz ostatni ujrzeć błękit nieba, czy coœ w tym stylu. Był jednak póŸny listopadowy wieczór, padało. Osłabiony i trzęsšcy się z zimna, wrócił z powrotem do domu; nawiasem mówišc nie zobaczył tego, czego oczekiwał, dziwne w ogóle, że wymyœlił sobie coœ tak idiotycznego, jak błękit nieba. Wrócił więc do domu, w celu znalezienia miejsca, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał. Goœcie znajdowali się w pokojach. Jedynie, przypadkiem, korytarz był pusty, co pozwoliło mu, dokładnie przyjrzeć się podłodze. Tak, a w podłodze znajdowała się klapa, prowadzšca do piwnicy. Resztkš sił otworzył jš i wszedł do œrodka. Następnie zamknšł klapę i umarł. Wszystko. Jedynie zbieg okolicznoœci sprawił, że nikt go tej nocy nie znalazł. Zamiast położyć się spać, powinienem wtedy przeszukać cały dom. Cóż, ważniejszy był dla mnie zdrowy sen. Tępota pozostałych uczestników przyjęcia, była kolejnym czynnikiem, powodujšcym zaistnienie, tego niesłychanego zbiegu okolicznoœci. Swojš drogš, nie można oczekiwać cudów od inteligencji młodzieży akademickiej. Nie ma sensu mówić, jak nazywał się samobójca, ponieważ skomplikowałoby to całš historię i musiałbym nieŸle się natrudzić, aby wybrnšć zwycięsko z kłopotów, jakich nastręcza koncepcja wiecznego powrotu zacieœniona do trzech dni. Mogę jednak zrobić niewielkie ustępstwo i podać nic nie mówišcy cišg cyfr, który mówi co nieco o samobójcy. Oto on: 26, 1, 18, 20, 25, 19, 15, 2, 9, 5, 18, 15, 2, 9, 5. Dla ułatwienia podaję alfabet: A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z. A jeœli chodzi o to, co zdarzyło się u Marii, gdy wreszcie dotarłem do niej, przypomniawszy sobie całe, bez mała, moje nieszczęsne życie, przedstawia się to równie nieciekawie, jak wszystko inne: Po prostu, zapukałem w drzwi i, nie czekajšc, aż ktoœ łaskawie mi otworzy, wszedłem do œrodka. Zastałem Marię szykujšcš się do snu: — Coœ jeszcze? — zapytała. — Owszem — odpowiedziałem tajemniczo, wyminšłem jš i, natchniony jakimœ dziwnym przeczuciem, zaczšłem, równie tajemniczo, przyglšdać się podłodze korytarza. Minęły dwie, albo trzy minuty, zanim, nagabywany pytaniami Marii, zauważyłem klapę prowadzšcš do piwnicy. Potem oboje otworzyliœmy klapę i zobaczyliœmy trupa. Widok nie był zbyt gustowny — œwiat jest totalnym bezguœciem. Trup, przez trzy dni, jakie przeleżał w piwnicy, wysechł na wiór. Był o połowę lżejszy niż za życia i robił wrażenie, jakby się skurczył. Krew, zakrzepła na jego spodniach i koszuli, kruszyła się niczym stara farba, kiedy razem z Mariš wycišgaliœmy go z piwnicy. Całe to zdarzenie nie powinno było mieć miejsca. Czasami myœlę, że Bóg albo los, nie powinien mnie tak doœwiadczać. Dusze stworzone sš do brutalnych przygód, lecz nie tak zatrważajšcych i okrutnych, cha, cha. Kiedy jakoœ udało nam się opanować odruchy wymiotne, Maria zatelefonowała na policję i pogotowie. Jedni i drudzy przyjechali po trzydziestu minutach. Sanitariusze umieœcili trupa na noszach i razem z nim odjechali, natomiast jeden z policjantów zastał jeszcze jakiœ czas, aby spisać protokół. Nie mógł pojšć, dlaczego nie zawiadomiliœmy policji trzy dni temu, widzšc zakrwawionš łazienkę. Muszę przyznać, że i nam nastręczyło to nie lada trudnoœci, ponieważ, jak się okazało, okres Danusi był tylko niewinnym żartem Marii, wymyœlonym, żeby uchronić tego nadwrażliwego skurczybyka (czyli mnie) od rozmyœlania nad niewyjaœnionym. Tak więc, ja bez przerwy powtarzałem swojš wersję z okresem Danusi, a Maria, wyjaœniajšc całš sprawę racjonalnie, co chwila prosiła skołowanego policjanta, żeby nie brał mnie poważnie. W końcu uzgodniliœmy nasze wersje: — Na przyjęciu był przedstawiciel prawa — powiedziała Maria, a ja przyznałem jej rację. Oczywiœcie miała na myœli Tomka, policjanta, który, wedle słów hydraulika, znalazł nóż. A propos noża, stanowišcego przecież narzędzie, przy pomocy którego samobójca dokonał zejœcia, to zupełnie o nim zapomnieliœmy. Nikomu, ani Marii, ani mnie, ani przesłuchujšcemu nas stróżowi prawa, nie przyszło do głowy, że może się on na coœ jeszcze przydać. Tak, a potem wszystko wróciło do normy. Znów odbywały się przyjęcia u Marii, na których hydraulik opowiadał, jak to odbija mu palma, narzekajšc co chwila, że zabrakło alkoholu. I znów uprawialiœmy seks, z kim popadło, bojšc się, że złapiemy choróbsko, i marzliœmy w nie ogrzewanych bibliotekach. I znów wysłuchiwaliœmy uwag Stefana, na temat braku wrażenia, jako skutku kolejnych samobójstw. I tak dalej, i tak dalej. Normalka. A kluczem do rozwišzania zagadki, jakš stanowiły te, nad wyraz szybko przeżyte, trzy dni, było jedno jedyne, idiotyczne słówko: piwnica. Tak wyglšdała moja faza, taki był cały mój hay. Obrzydliwie realistyczne, cha, cha. * Najidiotyczniejszy z tego wszystkiego wcišż wydaje się fakt, że siedzę na owej nieszczęsnej ławeczce, w oczekiwaniu hayu, który, jeœli przeczucie mnie nie zwodzi, nie ma prawa nadejœć. LSD pod język! Proszę o tym pamiętać. Zresztš, może to wcale nie było LSD, tylko jakaœ nędzna podróbka. Nieważne. Jestem ciekaw, jak długo tutaj siedzę. Dziesięciolatków, zatruwajšcych swoje młode płuca nikotynš, już prawie nie pamiętam. Coœ tam jeszcze huczy mi pod czaszkš, ale to jedynie mgliste wspomnienie; podobne wszystkim wizjom rozlatujšcego się uzębienia; podobne niemoralnym zachowaniom, które wyprawiałem w towarzystwie najhigieniczniejszej kobiety œwiata, której, przez przypadek jedynie, zdarzyło się zdychać na najmniej wybredne choróbsko; czy bohaterskim majakom córki podrzędnego ćpuna, posšdzajšcej każdego nieogolonego o skłonnoœci jej ojca. — Którego dzisiaj mamy? — pytam siebie i, nieœwiadomy wewnętrznego ciœnienia moich flaków, pękam ze œmiechu. Ręce lšdujš gdzieœ wœród gnijšcych liœci, pozostawiwszy korpus pięćdziesišt centymetrów nad ziemiš, lewitujšcy za sprawš, niewyjaœnionego pochodzenia, ławeczki. Głowa, ten najohydniejszy organ łšczšcy niebo z szyjš, turla się w œlad za rękami, zupełnie niezainteresowana nogami, które, gdzieœ daleko, przebierajš skostniałymi palcami wewnštrz butów. — Którego dzisiaj mamy? — przypominam sobie pytanie Marii, zadane zza toksycznego dymu marihuany, na przyjęciu. Zacišgnšłem się wtedy czystym, jak na to cholerne miasto, powietrzem i rozdmuchałem pachnšcš stawami zawiesinę, jak to robiłem ze œwieczkami, które jedno z moich rodziców ustawiało na torcie urodzinowym, by zaraz potem przystšpić do degustacji, a jeszcze potem wyrzygać lepki, czekoladowy krem, dokładnie tak, jak robię to teraz z alkoholem — wszystko jest dokładnie takie jak było, wszystko. Kiedy rozdmuchałem słodkawy dym, odpowiedziałem Marii pierwszš, jaka przyszła mi do głowy, datš; nawiasem mówišc, był to dzień, miesišc i rok odkrycia Ameryki przez Kolumba, co nie przydało się na wiele, ani Marii, ani mnie. Zbieram się powoli, udajšc feniksa, umieszczam organy na swoich miejscach. Wstaję i naœladujšc Jezusa wycišgam ramiona: prawe w prawo, lewe w lewo. — Teraz należy jeszcze sprawdzić, że dom Marii zaopatrzony jest w piwnicę — mówię do siebie. I jeszcze setkę innych rzeczy mówię do siebie. Mówię jak oszalały. Flaki z siebie wypruwam, ale mówię dalej. Mówię, mówię i mówię. A wszystko to w póŸny, listopadowy wieczór na ławeczce, na której powinien siadywać każdy, komu przyjdzie do głowy stać się podstawš sensownoœci œwiata, za sprawš alkoholu, LSD i pomysłu zejœcia, polegajšcego, ni mniej ni więcej, jak na podrzynaniu sobie żył, raz na trzy dni — a potem szukaniu kogoœ, z kim ma się do czynienia dwadzieœcia cztery godziny na dobę. — Drugi kurwa Harry Angel — mówię, cha, cha, pozwalajšc sobie na owš niestosownoœć, bowiem nikt, ale to nikt, mnie nie słyszy. Zakończenie Tytuł tej opowieœci jest parafrazš tezy, którš znalazłem w ksišżce L. Kołakowskiego Jeœli Boga nie ma... Motto pochodzi z pewnej recenzji, pewnej ksišżki, zamieszczonej w „New York Times'ie.” Wszystko jest już jasne. Jeszcze tylko podziękuję wszystkim, którzy byli mi pomocni przy pisaniu tego tekstu: Dziękuję ci stary! Z poważaniem, Wojciech Regeńczuk. 3 Wojciech Regeńczuk, Gdyby istniała religia obiecujšca obie nagrody