Chcesz wrócić na poprzednią stronę? Użyj przycisku "back" w przeglądarce... :)

Gdyby istniała religia obiecująca obie nagrony - doczesną i wieczną - któż mógłby się jej oprzeć?

Motto:
Niezwykle zabawne.
Autor pisze nad wyraz dowcipnie.



Wprowadzenie

Opowieść, którą zamierzam przedstawić, jest swego rodzaju kroniką towarzyską. Jej przedmiot stanowi tak zwana młodzież akademicka. Rzecz dzieje się w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego stulecia i, jakby powiedział M.Bradbury, jest całkowicie zmyślona, choć w niektórych szczegółach łudząco przypomina rzeczywistość historyczną, podobnie zresztą jak sama historia.
         Z drugiej zaś strony, opowieść ta jest swobodną wariacją na temat naiwnego dialogu między Barbarą a Howardem, o jaką mógłby się pokusić, będący pod wpływem Mdłości Sartre'a, wrażliwy i początkujący prozaik, cha, cha.
         Wspomniany dialog zamieszczony jest na pierwszych stronach powieści Bradbury'ego Homo historicus. Barbara jest żoną Howarda, Howard jest mężem Barbary.
         A oto ów dialog:
         "-- Pamiętasz tego chłopaka, z którym żyła Rosemary? -- pyta Barbara. -- Miał tatuaż na dłoni.
         -- Chyba nie pamiętam -- mówi Howard.
         -- Pamiętasz. Był na jednym z naszych przyjęć, tuż przed wakacjami.
         -- I co się z nim dzieje? -- pyta Howard.
         -- Zostawił jej list na stole -- mówi Barbara -- potem poszedł do starej komórki w ogrodzie i powiesił się na sznurze.
         -- Coś podobnego -- mówi Howard. -- Kiedy? -- pyta.
         -- Dwa dni temu -- mówi Barbara.
         -- Dziewczyna bardzo się przejęła?
         -- Jest chuda, blada i płacze.
         -- A ty, bardzo się przejęłaś?
         -- Tak -- odpowiada Barbara -- jakoś się tym przejęłam.
         -- Prawie go nie znałaś -- mówi Howard, odwracając się w stronę Barbary.
         -- To przez ten list -- odpowiada Barbara.
         -- A co w nim było?
         -- Napisał tylko: "To wszystko jest bez sensu".
         -- Lubił się zwięźle wyrażać -- stwierdza Howard. -- Co było bez sensu? To z Rosemary?
         -- Rosemary mówi, że nie, że było im razem fajnie.
         -- Trudno mi sobie wyobrazić, żeby komuś mogło być fajnie z Rosemary -- powiada Howard.
         Barbara patrzy przed siebie.
         -- Rosemary twierdzi, że wszystko wydawało mu się absurdalne. Nawet szczęście. To życie było bez sensu.
         -- Życie nie jest bez sensu -- odpowiada Howard. -- Może bez ładu, ale nie bez sensu.
         Barbara intensywnie wpatruje się w Howarda.
         -- Chciałbyś z nim podyskutować? JEGO JUŻ NIE MA!"
        

Część I: O nagrodzie doczesnej

Zatłoczoną Senacką docieram do kawiarni Grodzkiej. Opadam na miękki stołek i ze zdziwieniem stwierdzam, że temperatura wewnątrz niewiele różni się od tej na ulicy.
         Listopadowe mrozy, choć pojawiają się o tej porze niezmiennie od kilkunastu już lat, zaskakują z siłą cudu. Kelnerki nałożyły zimowe płaszcze na swe letnie uniformy. Wygolone nogi panienek, wewnątrz jedwabnych pończoch, pocierają się nawzajem systematycznie. Świadczy to niewątpliwie na korzyść ich właścicielek -- Indianie w ten sposób rozpalali ogień.
         Przy czteroosobowym stoliku, z blatem wyłożonym kafelkami łazienkowymi, przysiadło dziesięć osób. Pęd ku zjednoczeniu zdaje się być silniejszy od obiektywnej rzeczywistości.
         -- Studenci -- podsłuchałem starszego pana na przystanku autobusowym. -- Banda pijaków i narkomanów. Krzykliwe nieuki, myślące, że zjadły wszystkie rozumy.
         Młodzież akademicka, na ogół, nie uważa się za konsumentów rozumów, choć Stefan, krótko obstrzyżony dwudziestopięciolatek, stałby się paradygmatem dla starszego pana z przystanku.
         -- Teraz, kiedy bohaterstwo i złudzenia zaniknęły, a namiętności osłabły, ktoś, kto się zabija, nie może z tego zasłynąć.
         Stefan cytuje Leopardiego. Nie do wiary, że można zapamiętać taki beznadziejny fragment dzieła włoskiego filozofa, o którym mało kto słyszał. Stefan ma jednak średnią 5, 0 i pamięć ładowaną niewyobrażalnymi ilościami magnezu w pigułkach.
         Fragment jest fantastyczny, o czym świadczy fakt, że wygolone nogi panienek poczynają szybciej ocierać się o siebie. To znak aprobaty. Stefan zarobił kilka punktów u Julii, brzydkiej, piegowatej, choć szczupłej, dziewczyny, cierpiącej na przerost pupy i niezdolność do jakiejkolwiek abstrakcji. Gdyby nie IQ, przekraczające w tym gronie 120, nazywalibyśmy ją Dajka. Jednak, z wyrafinowaniem świadczącym o subtelności i polocie, mówimy na nią Zwierzątko.
         Stefan, mimo swojego wieku, wciąż pozostaje prawiczkiem. O dziwo, nie jest to dla niego powód do rozpaczy. Martwi się jedynie tym, że wskutek swej kofeinowo--nikotynowej diety, zejdzie z tego świata jako dziewica, a tym samym nie zaspokoi swych ogromnych potrzeb poznawczych.
         Stefan i Julia patrzą na siebie porozumiewawczo. Ktoś, nie obznajomiony z jego fizjonomią, pomyślałby, że Stefan cierpi na ból zęba, lecz towarzystwo zasiadające przy czteroosobowym stoliku zna się już parę lat: Stefan się uśmiecha. Uśmiecha się do Julii.
         Wojciech, oficjalnie współżyjący z Julią, dostrzega ten nieodpowiedzialny kontakt wzrokowy:
         -- Kurwicy można dostać -- mówi, dając tym samym do zrozumienia, że intelekt jest niczym wobec zdolności organizatorskich i szeroko pojętej zaradności. -- Porozmawiajmy lepiej o seksie.
         Seks: Zerkając na wydęte policzki Julii, zastanawiam się, skąd wzięło się w języku polskim to obrzydliwe słowo. Konstatacja, że pochodzi ono z angielskiego, zupełnie mnie nie zadowala. Myślę raczej o tym, jak znalazło sobie wypowiadających je ludzi. Co sprawiło, że mówi się o seksie, a nie na przykład o pierdoleniu, pieprzeniu, czy jebaniu. Oczywiście pozory ucywilizowania zabraniają włączania do swego języka słów z, tak zwanego, lumpiarskiego slangu, natomiast rozmowa o stosunku płciowym, z uwagi na ów termin, powinna być stricte medyczna. Kochać się, przestaje być wieloznaczne tylko w jednoznacznych sytuacjach. Z kolei słowo prokreacja wymazane jest z języka akademickiego przez swą oczywistą niestosowność. Prokreacja należy do języka, rzec by można, religijnego, a cała ta banda ateuszy z niechęcią patrzy na, najmniejsze nawet, próby pogodzenia ich światopoglądu ze sferą sacrum.
         -- Prokreacja -- mówię, by empirycznie zweryfikować moje rozmyślania. Dwie panienki neurotycznie przechylają głowy w moją stronę. Choć ich twarze pozostają chłodne -- zdaje się wskutek temperatury -- wzrok jest pełen niechęci.
         -- Co prokreacja? -- zapytuje Wojciech. O Boże, myślę, on nie zna tego słowa.
         -- No wiesz -- wyjaśnia Stefan -- robienie dzieci.
         Swą błyskotliwą znajomością języka polskiego Stefan zyskałby kolejne punkty u Julii, gdyby nie nieodpowiedniość tematu. Dyskurs o seksie może być przyjemny, może nawet rozbudzać intelektualnie, ale rozmowy o tym, jak to się dzieje, że powstają dzieci, całe towarzystwo przeszło już na zajęciach z Przysposobienia do życia w rodzinie, w pierwszych klasach szkoły średniej. Do czasu ewolucyjnych zmian w sposobie rozmnażania, temat jest wyczerpany.
         -- Stefciu -- odzywa się z wyrzutem Alicja. Cokolwiek znaczy owo Stefciu, wszyscy zgromadzeni przy czteroosobowym stoliku zdają sobie sprawę, iż komplementem to nie jest.
         Mam założoną nogę na nogę. Skostniałą ręką sięgam do kieszeni po papierosa. Po dobrego papierosa.
         Młodzież akademicka pali tylko dobre papierosy. Rzecz jasna, zdarzają się wyjątki, ale nikt nie traktuje ich poważnie. Kiedyś w ramach eksperymentu zakupiłem paczkę Popularnych. Tego dnia cztery, czy pięć razy usłyszałem, że jestem pozerem:
         -- Pieprzony pozer z ciebie.
         Aby umożliwić sobie dostęp do kieszeni spodni -- tam znajdują się papierosy -- muszę wysunąć nieco prawą nogę. Opieram kolano o blat stolika -- inaczej stracę równowagę. Wyjmuję papierosa i wkładam do ust. Pstrykam zdezelowaną zapalniczką i w lewym, górnym jej rogu (w prawym widzą go siedzący naprzeciw mnie) pojawia się chybotliwy płomyk.
         Na moment zapominam o kolanie.
         -- Co właściwie miałeś na myśli mówiąc prokreacja? -- pyta Katarzyna, kładąc rękę na moim kolanie. Doskonale; gdyby dotknęła go w chwili, kiedy wyjmowałem papierosa, zapewne wyrżnąłbym głową w podłogę kawiarni. Teraz jestem w stanie sprostać temu termiczno--erotycznemu szokowi. Zapalam papierosa, odkładam zapalniczkę i przesuwając rękę Katarzyny w stronę uda, mówię:
         -- To był eksperyment. -- Napięcie emocjonalne zniknęło, niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Rozmawiamy już nie o prokreacji, lecz o terminie prokreacja: pierdolić, dupczyć, jebać, pieprzyć, obracać -- te i inne terminy pojawiają się w trakcie tej, stricte lingwistycznej, dyskusji. Wnioski nie są może zbyt odkrywcze, ale zupełnie zapominamy o prokreacji. Poza tym, pod wpływem ręki Katarzyny, na moim kolanie oraz rzeczywistych odpowiedników rozważanych terminów, zaczynamy rozmawiać o... o seksie oczywiście. O seksie i wszystkim co z nim związane (prócz prokreacji rzecz jasna).
         Wojciech, obznajomiony z tematem, że tak powiem, od stóp do głów, po raz kolejny objawia szeroko pojętą zaradność oraz zdolności organizatorskie -- tym razem w sferze języka. Będąc obiektywistą, opisuje i wyjaśnia rzeczy takimi, jakimi są w rzeczywistości, nie zwracając uwagi na wiele mówiące spojrzenia przesiąkniętych subiektywizmem panienek, które żądają choć odrobiny taktu.
         To on prowadzi dyskusję, on rozwija nowe wątki i systematycznie, z dużym znawstwem, kończy poszczególne fragmenty przyjmowanymi przez wszystkich wnioskami.
         Rozmowa toczy się już dobrą godzinę. Zbliża się dziewiąta wieczorem -- pora zamknięcia kawiarni Grodzkiej. Kelnerki przechadzają się, skonfundowane, między stolikami. Wojciech wzywa do zakończenia dysputy. Nadmienia jeszcze, iż nuda wżera się we wszystkie obszary życia, że bohaterstwo i złudzenia zaniknęły, a namiętności osłabły, zatem należy zaprząc wszelkie możliwe środki, a by nudzie i całej tej reszcie się przeciwstawić.
         -- Tak więc -- konkluduje -- pierdolimy się, ponieważ nic zabawniejszego i przyjemniejszego, jak dotąd, nie wymyślono.
         Zasadniczo wszyscy podzielamy jego stanowisko. Zarzucić można mu jedynie nieodpowiedniość terminu pierdolić się.
         -- Uprawiamy seks -- poprawia go Katarzyna.
         -- Co "uprawiamy seks"? -- pyta Wojciech zbity z tropu.
         -- Uprawiamy seks, bo nic nie wymyślono. -- Katarzyna skraca wypowiedź Wojciecha.
         -- Wiele rzeczy wymyślono -- odzywa się Stefan, który cały czas chłonął w skupieniu teoretyczne podstawy jedynej czynności rodzaju homo w jakiej nie dane mu było, jak dotąd, brać udziału. Ubiera się pierwszy.
         -- Dobrze -- szepcze do siebie i wychodzi bez pożegnania.
         -- Wiele rzeczy wymyślono -- mówi Wojciech odprowadzając wzrokiem Stefana. Lekko zaciśniętą ręką wykonuje przy tym ruch w prawo i w lewo. Postępuje się tak, kiedy nie wypada użyć słowa onanizm.
         -- Onanizm wymyślono? -- pytam, patrząc na Wojciecha.
         -- Brawo! -- stwierdza rozzłoszczona Alicja.
         -- Do widzenia -- mówię. Dobrze, myślę naśladując Stefana i wychodzę.
         Jest dziewiąta. Na dziesiątą jestem zaproszony na przyjęcie. Podróż z centrum na rogatki zajmie mi najwyżej pół godziny. Znów będę pirwszym z gości.
         Ruszam w stronę dworca i po piętnastu minutach jestem na przystanku. Za chwilę podjedzie autobus.
         -- Studenci -- słyszę starszego pana. Stoi tu od ładnych paru godzin. Trzęsie się z zimna. A z kieszeni płaszcza wystaje mu książka. Mdłości Sartre'a.
         Będę miał z nią wiele do czynienia przez najbliższe trzy dni -- no i proszę, ten zgarbiony, młody człowiek (czyli ja) jest jasnowidzem. Wspaniale.
         -- Studenci -- powtarza starszy pan. -- Banda -- dodaje.
         Podjeżdża autobus.
        

Już po dwunastej.
         Siedzę w kącie, wewnątrz sterty opróżnionych butelek. Obraz pokoju zamazuje się w dziwnie wyrafinowany sposób -- czyli wszystko jest w porządku. Zmysły funkcjonują jak należy.
         Czuję na przykład mocną, słodkawą woń marihuany.
         Kiedy przed godziną, Tomasz -- z uwagi na wykonywany zawód nazywany przez wszystkich policjantem -- wyciągnął tak zwaną szufladę grassu, oczy Marii rozbłysły ciekawością.
         -- Wspaniale -- powiedziała.
         Marii nie ma w tym pokoju, więc nie mogę jej teraz zobaczyć, ale jestem pewien, że jej oczy są w tej chwili puste, że niczego poza znudzeniem nie wyrażają. A przecież Maria jest gospodynią tego przyjęcia i powinna być za nie odpowiedzialna.
         Ale tak to już jest. Nawet taka potężna kobieta jak ona, ulega przemożnemu wpływowi indyjskiej roślinności.
         Podobnie zresztą policjant.
         Z mojego kąta widzę całe pomieszczenie. Przytulony do jednej z butelek, wsłuchuję się w dźwięki muzyki, płynącej z głośników naprzeciwko. Jednocześnie próbuję uchwycić słowa wypowiadane przez pozostałych gości.
         -- Ktoś kurwa ukradł mi okulary -- słyszę zachrypnięty głos hydraulika. Nazywam go hydraulikiem trochę z przekory. Tak naprawdę jest ślusarzem. Nie mogę posłużyć się fachową terminologią, żeby opisać jego pracę, lecz nawet jako laik wiem, że wierci dziury w prętach. W ten sposób -- nawiasem mówiąc najbardziej materiałochłonny jaki wymyśliła ludzkość -- powstają rury. Rury, w oczywisty sposób, wiążą się z kanalizacją, a stąd już tylko krok do nazwania ślusarza hydraulikiem. Prawda?
         Jakby w odpowiedzi na jego ponure stwierdzenie, odzywa się jakiś zupełnie mi obcy człowiek:
         -- Sumienie to gówno.
         -- Tu akurat muszę przyznać ci rację -- odpowiada inny, obcy mi człowiek.
         -- Zatańczymy? -- jedna z panienek zaczepia hydraulika.
         -- Pierdolę to! Ktoś zajebał mi okulary.
         Panienka odchodzi zniechęcona. Zaczyna tańczyć sama. Nie jest to najbezpieczniejszy sport, myślę, a z głową dzieje mi się coś dziwnego. Jej stan nadzwyczaj trafnie określa jeden z obcych ludzi:
         -- Aleś się schlał! -- oczywiście słowa te nie są skierowane do mnie, lecz z powodzeniem mogłyby być. Można by je zastosować do każdego z uczestników przyjęcia.
         -- Ale sumienie... -- dalszy ciąg zagłusza ostre dudnienie, płynące z głośników.
         Kolejna butelka turla się do mojego kąta. To już ostatnia.
         Zastanawiające, na większości przyjęć alkohol kończy się po jednej, dwóch godzinach. A potem rozpoczyna się leniwy proces rozbierania panienek.
         Niestety, nie wszyscy są w stanie rozbierać panienki. Dajmy na to, ja. Łatwo to sprawdzić: jeżeli potrafię wstać, poradzę sobie również z, stanowiącym niewyobrażalną przeszkodę, zapięciem biustonosza.
         Nie mogę jednak wstać. Tak, powinienem poszukać panienki bez biustonosza.
         Tak, jak z pozycją pionową, rzecz ma się z tańcem. Zatańczyłbym z przyjemnością. Wirowałbym do momentu, w którym cała przestrzeń wokół mnie zlałaby się w jeden, finezyjny deseń. Nie mogę jednak tańczyć, nie jestem w stanie nawet wstać.
         Mój stan przypomina nieco sartre'owskie piekło. Ludzie mogą ze mną zrobić wszystko, na co mają ochotę. Dobry Boże, mój czas już minął i nie mogę ich w żaden sposób ograniczyć -- odebrano mi tę możliwość.
         Nie mogę zrobić nic -- poza zapaleniem papierosa. Zapalam więc. W pobliżu nie ma popielniczki. Naśladując cyrkowców, będę strzepywał popiół do pustych butelek. Wszystko jedno do której.
         Właśnie przyszła mi do głowy bardzo interesująca myśl: rozróżnienie między monistami a dualistami. Otóż, moniści to banda ohydnych abstynentów. Przedzierają się przez życie w swej psycho--fizycznej jedności, nie mogąc pojąć odrębności swej podwójnej natury.
         Dualizmu ducha i ciała doświadcza się po pijanemu. To wszystko.
         -- Zatańczymy? -- Podnoszę głowę. Nade mną stoi ta sama panienka, która przed chwilą zaczepiała hydraulika. Nazywa się Maria Jakoś tam, tak jak gospodyni, i wszyscy twierdzą, że jest bardzo szczupła -- ja również jestem bardzo szczupły.
         Dwie Marie na jednej imprezie, konstatuję.
         Ta, która stoi nade mną ubrana jest... Jest ubrana, to pewne. Ma na imię Maria. Stoi tuż obok. Jest ubrana i szczupła Ech, ten myślotok, ech, ten słowotok!
         -- Za chwilę pooglądamy telewizję -- mówię. Co ma znaczyć, że nie zatańczymy, ale czy można tak po prostu odmawiać szczupłej kobiecie?
         -- Telewizja -- dodaję szeptem. Boże drogi, będziemy oglądać telewizję. I po jaką cholerę?
         -- Kiedy się napierdolę odbija mi palma. Kurwa, nic na to nie poradzę -- mówi hydraulik. Uwielbiam jego szczerość. -- Taki już się urodziłem -- kontynuuje.
         Przypominam sobie jeden z obrazków, jakie dostawałem swego czasu na lekcjach religii. Ten, który sobie unaoczniam przedstawiał spowiedź: wierny klęczy przy konfesjonale, ksiądz słucha go w skupieniu, a za księdzem wyznań wiernego słucha również Jezus. Mój ojciec, stary ateusz, dopisał pod tym obrazkiem: Nie podsłuchuj. Wtedy wydawało mi się to bardzo zabawne, ale teraz, kiedy właśnie podsłuchuję hydraulika, myślę o mądrości, jaką posiadał mój ojciec.
         -- Jeszcze ktoś zapierdolił mi okulary! -- mówi hydraulik.
         Niedorzeczna jest cała ta sytuacja. Dom pełen starych mebli. Przyjęcie zorganizowane z niewiadomego powodu. Walające się butelki po czerwonym winie. Kawałki ciasta budyniowego rozrzucone na dywanie. A do tego wszystkiego bose stopy szczupłej dziewczyny imieniem Maria, rozdeptujące te kawałki.
         -- Dwa kurewskie tygodnie temu piłem z takimi tam kolesiami -- ciągnie hydraulik. -- Banda pierdolonych idiotów. Mówię wam kretyni.
         Życie nie jest bez sensu, myślę. Może bez ładu, ale nie bez sensu. Słucham hydraulika:
         -- Kolesie skołowali jakieś cipy. Szmaty, mówię wam, prawdziwe szmaty. Dobrze się nie najebały, a już latały na golasa. Gdybyście kurwa widzieli te zajechane dupy. Łoż, kurwa! -- śmieje się.
         Ja też się śmieję. Maria potyka się i upada, śmieje się razem z nami. W drugim pokoju śmieje się policjant i Maria, gospodyni. Rozstawieni pod ścianami, na kanapach i krzesłach goście, śmieją się również: chichrają się, rechoczą, parskają i wyczyniają temu podobne rzeczy.
         -- Obaliliśmy po połówce, no i odbiła mi palma... Z czego wy się kurwa śmiejecie? -- pyta hydraulik.
         Rzeczywiście, z czego my się śmiejemy? Niełatwo to pojąć.
         Dzięki wyuczonym, głębokim oddechom tłumię chichot. Wszyscy inni również milkną, w oczekiwaniu na opowieść hydraulika, opowieść o palmie:
         -- Walę kurwa palcówę jednej szmacie -- porusza palcem wskazującym.
         Joanna, koścista i brzydko ubrana dziewczyna, tuląc się do drugiej, której nie znam, odzywa się szeptem:
         -- Gdyby przeklinał co drugie słowo, dałoby się go słuchać.
         -- No i walę jej palcówę -- kontynuuje hydraulik. -- Rozkraczyła się na parapecie. Jara się, już kurwa odlatuje, a jeden z tych ciuli mówi: Pokaż jej, jak jej cia śmierdzi. No, to ja wyjmuję palucha i walę po jej zasranym ryju -- wykonuje zamach prawą ręką.
         Piękna opowieść, myślę.
         -- Cipa się wydupiła na podłogę. Potem kurwa zbieraliśmy ją resztę imprezy. -- Koniec opowieści. Rozkosznie przeszedł od czasu teraźniejszego do przeszłego.
         -- Nie mogę kurwa pić! Po pijaku odbija mi palma -- powtarza.
         Z trudem podnoszę się i biorę Marię za rękę. Idziemy oglądać telewizję. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego to robimy.
         Po drodze mijamy pokój, w którym kolejna Maria, gospodyni, leży w objęciach policjanta i słodkawego dymu.
         -- African killer to nie bratki -- odzywa się policjant. Kiwam głową na znak zrozumienia, po czym ciągnę Marię do pokoju telewizyjnego.
         Nawiasem mówiąc, dom Marii składa się z trzech pokoi, kuchni i łazienki. To wszystko.
         Siadamy w potężnych fotelach. Ekran migocze kolorowym światłem. Co za wspaniałe urządzenie, myślę. Wydawałoby się, że wewnątrz są całe tabuny idiotów, gdy tymczasem znajdują się tam jedynie diody, tranzystory i inne pierdoły; nie ma nikogo. Kto by pomyślał?
         Nie dotykamy się, choć oboje mamy na to ochotę.
         -- Opowiadaj o tym, co widzisz -- prosi Maria. Więc opowiadam. Nie ma sensu milczeć, tym bardziej, że żołądek podchodzi mi do gardła, a kontemplacja może jedynie przyspieszyć wymioty.
         -- Widzę reklamy -- mówię, ponieważ widzę reklamy. Przełączam na inny kanał i znowu widzę reklamy.
         -- Znowu widzę reklamy -- mówię. Przełączam na kolejny kanał.
         -- Reklamy -- powtarzam. -- Zdaje się, że nic innego nie jestem w stanie zobaczyć -- dodaję. Pstrykam klawiszami pilota i powtarzam swoją mantrę:
         -- Reklamy, reklamy, reklamy, reklamy...
         Stało się, muszę zwymiotować. Zostawiam więc Marię z całym bagażem erotycznych uniesień oraz z reklamami, i korytarzem docieram do falującej słodkawym dymem łazienki. Tutaj również ktoś przypalał marihuanę. Nieważne.
         I w tym miejscu koniecznie muszę przytoczyć limeryk autorstwa, zdaje się, Kurta Vonneguta:
         "Lulaj mój koteczku na wysokim drzewie,
         Drzewem wiatr kołysze, koteczka kolebie.
         A jak gałąź pęknie -- wtedy będzie pięknie,
         Zwali się kołyska koteczka, i wszystko."
         Nic tak, jak to, nie oddaje stanu, w jakim się znajduję.
         Zapalam światło i widzę, że łazienka jest pełna krwi. Jak gdyby zarzynano tutaj wieprza -- a nawet jeszcze gorzej.
         Mały, półokrągły dywanik, leżący przy muszli klozetowej, muszla, kafelki, umywalka, podłoga wreszcie, wanna i kran, i pokrętła do ciepłej i zimnej wody, a nawet lustro i kosmetyki stojące na półce -- wszystko powalane jest czerwoną cieczą.
         Matko moja, myślę. Straszna sprawa!
         Klękam i pochylam się nad muszlą. Wyrzucam z siebie ciasto budyniowe, nie przyswojony alkohol i soki żołądkowe. Potem wstaję i płuczę głowę zimną wodą.
         Przechylam się i pod wanną dostrzegam Mdłości Sartre'a -- również powalane krwią. Dokładnie to samo wydanie, które zauważyłem w kieszeni starszego pana, na przystanku.
         -- Chuderlawy, przebrzydły jasnowidz -- mówię do siebie i o sobie.
         Przez nieuwagę przyklęknąłem na nasiąkłym krwią dywaniku. W świetle jarzeniówki moje spodnie błyszczą czerwonymi plamami.
         Tak, i wcale nie muszę się zastanawiać nad tym, co się stało. Jestem przekonany, że ktoś podciął sobie żyły. Pytanie: kto?
         Wychodzę z łazienki planując systematyczny przegląd pokoi. Ktokolwiek zaplanował sobie zejście na dzisiejszym przyjęciu, nie zrobił na mnie wrażenia -- przypominam sobie ustęp z Leopardiego, cytowany przez Stefana. Nie zrobił wrażenia, ale pobudził do wymiotów. W gruncie rzeczy powinienem mu być wdzięczny -- żołądek już mi nie dokucza.
         Co takiego planowałem? Ach, tak: sprawdzić pokoje. Ależ męczące są te konwulsje.
         I wtedy to się dzieje. Zaczynam rozumieć hydraulika, bowiem odbija mi palma, dostaję kota, wariuję, świruję i tak dalej, i tak dalej. Przemieszczam się, z niewiarygodną prędkością, we wszystkich kierunkach na raz. Wydarzenia zlewają się w jeden nieokreślony moment, w którym wymiotuję, gaszę i zapalam światła we wszystkich pokojach, sprawdzam ciała leżących w różnych pozycjach i różnych miejscach ludzi i ze zdziwieniem stwierdzam, że nikomu nic nie jest. A wszystko jednocześnie. Fachowcy mówią o takich doświadczeniach, że robi się delikwentowi ciemno przed oczami. Tym delikwentem oczywiście jestem ja.
         Wracam do Marii. Nadal siedzi przed telewizorem, wpatrując się w ponure reklamy.
         -- Ktoś podciął sobie żyły -- mówię, rozbierając się. -- W łazience -- dodaję.
         -- W takim razie -- odpowiada Maria -- wymyję się rano.
         Ściągam z niej koszulkę, ściągam jej spodnie, rajstopy, stanik, majtki i zegarek. Kładę ją na łóżku, przykrywam sobą i starym kocem. I oboje zasypiamy.
         Zapominamy wyłączyć telewizor.
        

Budzi mnie ostra punkowa muzyka.
         Zresztą nieważne co mnie budzi. Pierwsze co robię, to biegnę do kuchni i wypijam dwie szklanki kranówy.
         -- Klina? -- pyta hydraulik, unosząc kieliszek wódki w moją stronę. Kiwam głową w prawo i w lewo, co ma znaczyć: Nie dziękuję. Ciekawe, skąd rano wzięła się wódka?
         Wracam do pokoju i ze sterty ubrań wygrzebuję moje rzeczy. Ubieram spodnie, skarpetki i sweter, przyglądając się nagiej Marii.
         Dobry Boże, toż to zupełnie inna dziewczyna. Nie mogła przecież tak utyć w nocy -- a jednak utyła. Fantastyczne.
         To Maria, gospodyni, właścicielka domu. Nie mam pojęcia kiedy pomyliłem obie Marie, albo kiedy one pomyliły mnie, że tak powiem. Jednak musiało się to stać, bowiem zasnąłem z jedną, a obudziłem się z drugą.
         Cóż, zdarza się!
         Zakładam buty, wydłubawszy z nich zużyte prezerwatywy. Skąd się wzięły? Spostrzegam zakrzepłą krew na moich kolanach i przypominam sobie pełną krwi łazienkę. Zakrywam Marię kocem i pędzę do centralnego pokoju, tego, w którym leżałem w stercie pustych butelek.
         Wchodzę. Wszyscy uczestnicy przyjęcia trzymają w rękach szklanki z kranówą. Wyjątek stanowi hydraulik, on trzyma kieliszek wódki.
         -- Ktoś podciął sobie żyły -- zwraca się do mnie Joanna. Zastanawiam się, czy to czasem nie ona zostawiła w moich butach zużyte prezerwatywy. Tylko na co lesbijkom prezerwatywy?
         -- Wiem -- odpowiadam. -- Próbowałem wam to powiedzieć, wczoraj w nocy. -- Patrzą na mnie badawczo.
         -- Ty spałeś, a myśmy kurwicy dostawali -- mówi hydraulik. -- Zaraz potem, jak zacząłeś coś wrzeszczeć, pamiętasz? -- kiwam głową, ale nie pamiętam. -- No, i zaraz potem poszedłem się wyrzygać. Wchodzę do łazienki, a tam pełno krwi.
         Tym razem zamienił czas przeszły na teraźniejszy. Matko moja, co za rozkoszny człowiek.
         -- No, i zaczęliśmy szukać tego kretyna, co to się pochlastał -- ciągnie.
         -- W cały mieszkaniu jest pełno krwi -- przerywa mu policjant.
         Oczywiście słucham ich obu -- nie mam większego wyboru -- ale potwornie boli mnie głowa. Proszę więc o tabletkę.
         -- Co ty, kurwa -- odpowiada mi hydraulik. -- Całą noc szukaliśmy trupa, a ty sobie wstajesz i chcesz pigułki?! -- Rzeczywiście, myślę, trup jest nieco poważniejszą sprawą od mojego bólu głowy. Przepraszam wszystkich.
         Mówię trup, ponieważ człowiek, z którego wyciekła pełna łazienka krwi, nie może być żywy. Ale to moje prywatne zdanie.
         -- Dobra -- mówi policjant. -- W nocy biegaliśmy po domu z latarką. Ślady wychodzą na korytarz, potem przez drzwi wejściowe na obejście wokół domu. Przy furtce jest jeszcze nie zasypana przez śnieg kałuża. Możesz zobaczyć...
         -- Problem w tym -- przerywa mu Maria, która właśnie weszła do pokoju -- że krople krwi kończą się na chodniku przed domem. Po prostu się urywają. Teraz zresztą wszystko przysypał śnieg.
         -- Jakiś kretyn zasyfił całą łazienkę -- mówi hydraulik -- i nawet, nie wiemy kto? Podciął sobie żyły, pobiegał po domu, wyszedł na chodnik i odleciał. Rozumiesz kurwa coś z tego?
         Przychodzi mi na myśl, że mógł wsiąść do samochodu i odjechać. Pytam, czy wszyscy goście są nadal obecni.
         -- Pytasz, czy kogoś brakuje? -- upewnia się policjant.
         -- Właśnie.
         -- Danusia wyszła jakieś piętnaście minut temu -- mówi policjant. -- Pozostali są.
         Danusia? Nie pamiętam żadnej Danusi.
         -- Jaka Danusia? -- pytam.
         -- No, panienka, z którą spałeś.
         -- Zatem, wszystko jasne -- mówię, pocierając dłonią brodę.
         Jasne jest przede wszystkim to, że nie powinienem ufać swojej pamięci. Studia filozoficzne -- studiuję filozofię, nie mówiłem? -- robią swoje. Egzaminy, kolokwia i wieczne przesiadywanie w nie ogrzewanych bibliotekach, wyniszczają fizycznie. Natomiast ciągłe próby przekonywania samego siebie, że bawię się świetnie -- psychicznie. Pięć uniwersyteckich lat, wyjaławia człowieka, rzec by można, od stóp do głów. I jest to niestety zakamuflowany argument, na rzecz monizmu abstynentów.
         -- Czy wszyscy pili na wczorajszym przyjęciu? -- pytam, mając nadzieję, że choć jedna osoba pozostawała trzeźwa przez całą noc, i można będzie usłyszeć od niej prawomocną relację.
         Niestety, nikogo takiego nie ma.
        

Pierwszy raz tego dnia oglądam swoje odbicie w uniwersyteckiej toalecie. Przyglądam się rozbełtanym włosom, przyglądam się przekrzywionym okularom i nie podciętej brodzie, wreszcie, przyglądam się marynarce, zwracając szczególną uwagę na miejsca, w których spodziewałem się zobaczyć guziki.
         Rzeczywistość po raz kolejny mnie zaskakuje: jedyny guzik w marynarce, to ten po wewnętrznej stronie klapy -- zapasowy.
         Wychodzę na korytarz.
         -- Brakuje ci guzików -- słyszę za plecami głos Katarzyny -- prawda?
         Guzik prawda, chcę odpowiedzieć, lecz w porę się powstrzymuję.
         Za pięć minut rozpocznie się wykład z Metodologii Nauk Przyrodniczych. Jest zimno -- cóż, listopad. Pod ścianami snują się adepci filozofii. Zziębnięci, wychudzeni, krótko ostrzyżeni, albo nie strzyżeni od lat.
         Pomimo zimna panienki eksponują swoje nogi.
         Na każdej ścianie wiszą tabliczki zakazujące palenia. Palenie zabronione, nawet jednego Gitana -- to mój ulubiony cytat z Mdłości. Pod każdą z tych tabliczek znajduje się stojąca popielniczka -- świat pełen jest sprzeczności.
         Nikotynowy dym, nawet wśród najzagorzalszych jego zwolenników, wywołuje łzawienie, stawiając oczekujących na wykład przed alternatywą: umrzeć z zimna lub zaczadzić się.
         -- A wracając do tego o czym mówiliśmy -- odzywa się, ni stąd ni zowąd, Katarzyna -- jestem wolna o trzeciej.
         Wspaniale, myślę. Jest wolna o trzeciej.
         -- O trzeciej zaczynam zajęcia -- odpowiadam, starając się nadać mojej twarzy tak zwany kretyński wygląd.
         -- Otóż, Popper, proszę państwa -- neurotyczny wykładowca rozpoczyna swój półtoragodzinny monolog.
         Dziwne, ale ludzie wyglądający na egzystencjalistów zajmują się w tym kraju filozoficznym ugruntowaniem nauk ścisłych.
         A z drugiej strony, dobrze się składa. Potrzeba mi empirycznego nastawienia Poppera, Carnapa i im podobnych. Muszę jakoś odszukać tego samobójcę, a przynajmniej pomóc w poszukiwaniach. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Jestem zniewolony sytuacją. Po prostu, muszę to zrobić i nie zamierzam z tego robić problemu. Wszystko.
         -- Nauka -- słyszę leniwie sunący w moją stronę głos. -- Nauka jest w tym wypadku zbiorem twierdzeń, które nie są jednak... -- Koniec zdania umyka mi, bowiem wyciągam z teczki kartkę papieru. Zresztą, co nowego mogę usłyszeć?
         Katarzyna zakłada nogę na nogę. Podciąga lekko spódniczkę -- krzesło, na którym siedzi, wydaje cyniczne skrzypnięcie. Katarzyna, wystraszona hałasem, jaki sama spowodowała, porusza się gwałtownie. Żeby nie stracić równowagi przykłada kolano do dolnej powierzchni stolika -- stosuje ten sam system, co ja w kawiarni Grodzkiej.
         -- Chsss -- słyszę. Katarzyna wysuwa nogę. W jedwabnej pończoszce widzę dziurę -- owalną, choć nie symetryczną plamę czerwonawego ciała, otoczoną ze wszystkich stron brunatną materią. Mniej więcej na środku dziury, tam, gdzie zaczyna się chrząstka kolana, pojawia się ciemnoczerwona kropla krwi.
         Katarzyna skaleczyła się wystającym spod stolika gwoździem natomiast przyglądam się krwi i przed oczyma staje mi łazienka, pełna powalanych nią przedmiotów. Co innego widzę, a co innego staje mi przed oczyma -- tak, zdaje się, zaczyna się paranoja.
         -- Indukcja, powiada Popper, nie stanowi metody uprawomocniania twierdzeń nauki; nie siląc się nawet na konstrukcję argumentów stojących za tą tezą -- słyszę głos wykładowcy. I po cóż miałby się silić? myślę.
         Z kieszeni marynarki wyciągam długopis i wielkimi literami piszę: PLAN DZIAŁANIA. Nieco poniżej umieszczam dzisiejszą datę, dalej: Punkt 1... punkt 2... punkt 3... i tak dalej i dalej.
         Po stole sunie w moją stronę, prowadzona ręką Katarzyny, kartka. Kiedy jest w połowie drogi między nami, Katarzyna opuszcza rękę i ja przejmuję prowadzenie kartki. Zbliżam ją do siebie, kładę na planie działania i czytam: Pożycz mi pieniądze na nowe rajstopy. K.
         Znowu to się stało: Z moich ust wylewa się spazmatyczny chichot, natychmiast przechodząc w suchy kaszel. Patrzę na Katarzynę kiwając głową i zastanawiam się, czy przypadkiem owo K. nie oznacza sumy jaką mam jej pożyczyć.
         Wykładowca także patrzy na Katarzynę. Przerywa swój wywód gromiąc nas wzrokiem.
         -- Proszę przeczytać tę kartkę -- mówi nad wyraz energicznie. -- Wszyscy się pośmiejemy.
         Nędzna sztuczka, rodem ze szkoły średniej. Tym razem nasz metodolog nie stanął na wysokości zadania.
         -- Pożycz mi pieniądze na rajstopy -- czytam. -- To wszystko -- dodaję.
         Wykładowca milczy prawie dziesięć sekund. Potem powoli odpowiada przepraszającym szeptem:
         -- Dobrze. Ale sprawy prywatne proszę załatwiać po wykładzie. Mogą chyba poczekać?
         -- To sprawa nie cierpiąca zwłoki -- zauważa Katarzyna, pokazując wszystkim zebranym swoje kolano.
         Wykładowca przechyla swą łabędzią szyję w stronę kolana. Przez chwilę przypomina latarnię. Wytęża wzrok, dostrzega dziurę, a z jego ust wypływają cichuteńkie słóweczka:
         -- Ach tak, rzeczywiście.
         Kolano Katarzyny chowa się pod stolikiem. Wykładowca wraca do Poppera, czy Carnapa -- wyraźnie zmęczyła go ta konfrontacja.
         -- Zdania obserwacyjne, proszę państwa. Zdania obserwacyjne.
         Katarzyna wyciąga z papierowej teczki kolejną niespodziankę: plik zapisanych kartek. Znowu przesuwa je w moją stronę. Kiedy kartki są już przede mną słyszę głos wykładowcy, kierowany specjalnie do mnie (nie poddaje się skurczybyk):
         -- Kolejne, nie cierpiące zwłoki, informacje? -- kiwam głową. -- W porządku -- mówi wykładowca. -- Otóż, zdania obserwacyjne w rozumieniu Poppera, to...
         Na pierwszej stronie przesyłki dostrzegam, wykaligrafowany wielkimi literami, tytuł: "Ostatni kryminał".
         Proszę, proszę. Kasia napisała opowiadanie. To, zdaje się, opowiadanie.
         -- Rzecz jasna Carnap zmienił nieco swoje poglądy pod wpływem... -- Nie słucham wykładowcy.
         Czytam:
         "Ostatni kryminał.
         Czego chciałem? Prawdziwego rozpoczęcia, ukazującego się jak dźwięk trąbki, jak pierwsze nuty melodii jazzowej, nagle przecinającego nudę, utwierdzającego trwanie, jednego z tych wieczorów, o których mówi się potem: Przechadzałem się, był to wieczór majowy.
         Zatem, przechadzałem się. Był to wieczór majowy.
         Przechadzałem się zadrzewioną alejką, zmierzałem na rynek. To dziesięciotysięczne miasteczko po raz pierwszy w tym roku odwiedził tercet jazzowy: trąbka, tuba i akordeon. Choć od ratusza, pod którym stali dzieliło mnie jeszcze pięćset metrów, słyszałem ich doskonale.
         Był to jeden z tych dni, kiedy myśli płyną nieprzerwanym strumieniem, przetaczając się przez sprawy codzienne, zwalniając przy wielkich problemach i, nabierając rozpędu niczym górski potok, kiedy spojrzy się na czyjeś smukłe nóżki.
         Mijał właśnie rok od mojego przyjazdu tutaj. Pamiętam: miałem się jedynie zatrzymać na kilka dni, ale przyjrzałem się łagodnym spojrzeniom mieszkańców, kwitnącym kasztanowcom i czystym uliczkom. Postanowiłem zostać.
         Moja praca, choć w tylu innych miejscach niebezpieczna i męcząca, tutaj zdawała się bez mała przyjemna i dawała mi wiele satysfakcji. Wątpię, aby znalazło się jeszcze jedno takie miejsce na ziemi, gdzie policjant pełni funkcję podobną do funkcji pasterza dusz. Tutaj tak było.
         Tego jednak dnia coś zaśmiecało krystaliczny dotąd potok myśli. Jak gdyby ktoś wrzucił niedopałek papierosa do szklanki z wodą. Tak to wyglądało.
         Kiedy tak zmierzałem pod ratusz, nikt ze znających mnie z zebrań rady miasta, czy uroczystości religijnych, nie domyśliłby się, że prowadziłem pierwsze w tym roku, w ogóle pierwsze w tym mieście, śledztwo.
         Wyglądałem zwyczajnie, zwyczajnie odpowiadałem na pozdrowienia, a przecież poprzedniej nocy zdarzyło się coś niezwykłego. Został zamordowany człowiek.
         Przez cały rok ludzie umierali tutaj śmiercią naturalną -- nie zanotowano żadnych wypadków. W mieście tym rzadko nawet dochodziło do kradzieży, a jeżeli już, to naczelnik policji -- bowiem taką funkcję pełniłem -- mógł liczyć na życzliwą pomoc wszystkich zainteresowanych, włącznie ze sprawcą kradzieży, którym zwykle okazywał się jeden z nielicznych tu bezrobotnych.
         Tego jednak ranka przyszedł do mnie człowiek, bynajmniej nie bezrobotny. Sędzia sądu powiatowego.
         -- Komisarzu -- powiedział. -- Dziś w nocy zamordowałem człowieka. -- Jego szczerość obezwładniła mnie. To mogło zdarzyć się jedynie tutaj. Zaskoczył mnie do tego stopnia, że niemal nie odpowiedziała: "Cóż, zdarza się".
         W tym Raju Policjantów zamordowano człowieka. Co więcej, morderstwa dokonał człowiek, który z ramienia swego urzędu powinien sądzić tego typu przypadki.
         Składając zeznanie nie okazywał, najmniejszych nawet, emocji. Usiadł na miejscu, które mu wskazałem i z niebywałą dokładnością począł opisywać zdarzenia poprzedniej nocy:
         -- Szczerze mówiąc -- powiedział -- nie wiem co mną powodowało. Może ta złota klamra z tyłu jego brudnego płaszcza? Chociaż wątpię, aby tak niewiele znaczący przedmiot mógł być powodem morderstwa.
         Musi pan wiedzieć, komisarzu, że sprawuję urząd sędziego od trzydziestu lat. W młodości mieszkałem i uczyłem się w stolicy. Tam zdarzało mi się widzieć różne rzeczy, lecz odkąd przyjechałem tutaj, nie miałem do czynienia z morderstwem.
         Aż nagle, proszę. Coś takiego!
         Przechadzam się ciemną uliczką, widzę człowieka w szarym, brudnym płaszczu i morduję go.
         Ta klamra... , choć szczerze wątpię... Nie, nie sądzę, aby o to chodziło.
         Rankiem miałem jedną sprawę: Szewc wziął zaliczkę, ale nie dokonał naprawy, czym naraził właściciela na straty. Wszystko załatwiono polubownie. Szewc zgodził się zwrócić zaliczkę oraz zreperować buty gratis. Potem był obiad, kilka godzin spędzonych w kawiarni, na przeglądaniu popołudniówek, a wieczorem, wracając do domu, zabiłem człowieka.
         Podszedłem od tyłu i pchnąłem go na ścianę. Zatoczył się i wyrżnął głową w cegły. Próbował wstać, więc jeszcze raz go popchnąłem. Chwyciłem za włosy i tłukłem głową o płyty chodnika.
         Kiedy tak leżał pode mną, nieżywy, rozglądnąłem się szukając dla siebie usprawiedliwienia. Czegokolwiek, pełni Księżyca, znajomego wyglądu ulicy... Niestety, jak pan wie komisarzu, wczorajsza noc była bezksiężycowa, również ulica wydawała mi się zupełnie obca.
         Przez chwilę miałem się za Meursaulta. Pamięta pan? Obcy, Camus. Ale to nie było to: żaden blask Słońca, nic z tych rzeczy. Już raczej Na zachodzie bez zmian, Remarque'a. Przypomina pan sobie ten fragment, kiedy główny bohater wpada do leju po bombie. Rzecz dzieje się na froncie. Otóż, on instynktownie morduje rannego Francuza, czy Włocha. Podobnie było ze mną: instynkt.
         -- Pamięta pan, o której to się stało? -- zapytałem.
         -- Po dziesiątej, komisarzu. Ale nie mam pojęcia gdzie. Błądziłem parę godzin, zanim znalazłem drogę do domu. Tak, jakby działo się to w zupełnie innym mieście, bo przecież nasze miasto znam na wylot.
         Dwoje obcych sobie ludzi. Jeden z nich morduje drugiego. Dwie alternatywne rzeczywistości prowadzące ze sobą wojnę. Dwaj członkowie walczących ze sobą armii spotykają się w jednym leju po bombie. Gdybym go nie zamordował, on by to zrobił ze mną; nie rozmawiałbym teraz z panem, komisarzu. Rzecz jasna, to absurd, ale tak mi się to przedstawia.
         Ta klamra go zdradziła. Nie był z tego miasta. Nie był jednym z naszych. Tutaj nikt nie nosi złotych klamer przy pasku brudnego płaszcza.
         -- Dobrze -- powiedziałem -- Czy sprawdził pan jego tożsamość?
         -- Nie.
         -- Nie wie pan, gdzie miało miejsce morderstwo?
         -- Nie wiem.
         -- Przepraszam, jeszcze jedno pytanie: Czy zdarzyło się już panu być w takim stanie? Rozumiem, iż była to swego rodzaju anomalia, a proszę nie zapominać, że jestem policjantem: Czy miewał już pan jakieś zaburzenia nerwowe?
         -- Dobry Boże, nie! Nie jestem wariatem, choć oczywiście zdaję sobie sprawę z absurdalności tego wydarzenia. Doskonale wiem, co zrobiłem. Zamordowałem, nie patrząc mu nawet w twarz.
         Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę. Sędzia, podług jego słów, był mordercą. Nie pamiętał jednak, gdzie dokonał zabójstwa, nie wiedział, kogo zamordował. Poprosiłem go, żeby zostawił ubranie do analizy, a następnie umówiłem się z nim na dziesiątą dnia następnego, na kolejną rozmowę. Nie śmiałbym nazwać jej przesłuchaniem.
         Podaliśmy sobie ręce i rozeszliśmy się do pracy. Ja musiałem wykonać kilka rutynowych telefonów, sędzia miał kolejną sprawę, zdaje się rozwodową.
         Moi podwładni patrolowali wczoraj miasto. Nic nie wiedzieli o morderstwie. W miejskiej kostnicy również nie było żadnych nowych zwłok, zresztą w maju mało kto umiera. Zadzwoniłem jeszcze do miejskiego szpitala myśląc, że człowiek ów żyje, że został jedynie ranny. Niestety, nikogo takiego nie było.
         O szóstej wyszedłem z komisariatu i skierowałem się w stronę rynku. Jestem zagorzałym perypatetykiem, zdawało mi się, że spacer dobrze mi zrobi. Zamierzałem poukładać sobie wszystkie te zdarzenia i zastanowić się, co robić dalej.
         Ach! Jeszcze jeden szczegół przykuł moją uwagę. Otóż, nikt o tej porze roku nie nosi płaszczy. Nikt w maju, w tym mieście nie wychodzi na zewnątrz ubrany w szary płaszcz. Nikt, prócz mnie, szefa policji. I zdaje się, jestem jedynym człowiekiem, który do szarego płaszcza nosi pasek ze złotą klamrą."
         Przerywam czytanie -- nie znoszę takich sytuacji. Czy takie rzeczy w ogóle się zdarzają? Czy przytrafiają się rzeczywiście? A może bezustannie czytamy nasze życie z cudzych tekstów?
         Swego czasu siadałem na stopniach szkolnych schodów z otwartą na kolanach Biblią, i ze wzruszeniem stwierdzałem, iż stanowi ona komentarz do każdej chwili mojego życia -- do życia w ogóle. Później Biblię zastępowały coraz to inne książki, a ja wciąż byłem pewien, że ktoś przeżył już moje życie i wpisał je czarnymi plamkami na biały papier.
         Przeżywałem również okres sceptycyzmu wobec takich konstatacji, tłumacząc analogiczność życia i powieści czymś, co można by nazwać fenomenem codzienności. Ale codzienność nijak się ma do grupy, która starszy pan nazwał na przystanku bandą pijaków i narkomanów, czyli do młodzieży akademickiej.
         Tak więc to, co mnie spotkało na wykładzie z Metodologii Nauk Przyrodniczych, można by tłumaczyć -- godząc oba powyższe nastawienia -- rodzajem niesamowitej, jak to mówią, antycypacji.
         Tak też postąpiłem.
         Więcej nawet, uświadomiłem sobie, co takiego miała do powiedzenia Katarzyna, pisząc to opowiadanie: miało ono być argumentem na rzecz tezy, że nieistniejące może stanowić problem.
         Ciekawe, jak ustosunkowałby się do tego Sartre? Z pewnością przyznałby jej rację, albo zaprzeczyłby, cha, cha.
         Takie bełkotanie przypomina mi jedną z mądrości ludowych, która brzmi mniej więcej tak:
         "Jak na świętego Hieronima, jest deszcz, albo go ni ma,
         To pod koniec listopada pada, albo nie pada."
         Wspaniały komentarz do tego, co powiedziałem o autorze Mdłości.
         Roquentin nie zabił się, ponieważ pozostałby po nim trup. Kretyn! Ale, czy ja również mam powody obawiać się, że pozostanie po mnie martwe ciało? Jak dotąd, mam do czynienia z dwoma trupami: z samobójcą z wczorajszego przyjęcia oraz z ofiarą morderstwa z opowiadania Katarzyny -- żaden z nich nie istnieje.
         Na razie! Na razie!
         -- Tyle na dzisiaj -- mówi wykładowca. -- dziękuję państwu za uwagę i dziękuję pani za wprawienie nas w doskonały nastrój -- zwraca się do Katarzyny. -- W przyszłym tygodniu wykładu nie będzie -- mówi wychodząc.
         Proszę. Jesteśmy skazani na dwutygodniowy niebyt Metodologii. Bywa i tak.
         Nie ma Metodologii, są Mdłości: najpierw egzemplarz w kieszeni starszego pana, potem ta sama książka w zakrwawionej łazience, co tam jeszcze? cytat na początku opowiadania Katarzyny, no i cały wykład, który upłynął mi na roztrząsaniu przypadku Roquentina.
         -- Nie ma trupa -- mówię do Katarzyny.
         -- Tak -- odpowiada, przypalając papierosa. -- Nie ma trupa, nie ma problemu. Wydawałoby się, co?
        

Upływa właśnie dwudziesta czwarta godzina od czasu rozmowy o seksie w kawiarni Grodzkiej. Dziewiętnaście godzin minęło od chwili, kiedy zobaczyłem poplamiony krwią sedes, umywalkę, piecyk gazowy, wannę, przybory toaletowe w postaci szczoteczek do zębów i gąbek, i ten cholerny dywanik -- krótko mówiąc, łazienkę.
         Leżę teraz na Katarzynie z penisem utkwionym w jej pochwie. Długo zastanawiałem się nad doborem słów określających nasze narządy i czynność jaką wykonujemy. Wahałem się między piczką a pisią; między łodygą, a fiutem; między kochaniem się a pieprzeniem. Z określenia czynności na razie zrezygnowałem, a co do reszty to sądzę, iż wybrałem odpowiednio.
         Patrzę na świecący na zielono zegar. W pokoju Katarzyny jest zupełnie ciemno, tylko zielone cyfry nadają przedmiotom trupiego poblasku.
         -- Przestałeś mnie pieprzyć -- zauważa Katarzyna. Tak, rzeczywiście przestałem ją pieprzyć. Chcę odpowiedzieć, że zamyśliłem się, ale w końcu rezygnuję. Myślę o Mdłościach:
         Kiedyś, tuż po przeczytaniu powieści Sartre'a (w polskim tłumaczeniu), telefonowałem na pogotowie ratunkowe. Moja matka była chora.
         -- Proszę podać objawy -- rozkazał zaspany głos. Była trzecia nad ranem.
         -- Boli ją ucho i jest jej niedobrze -- powiedziałem. Nie jest jej dobrze, pomyślałem. A komu jest dobrze?
         -- Ma mdłości? -- Czy ma mdłości? Nie, nie chciałem tego tak nazywać. Już niemal nie odpowiedziałem: To moja matka, proszę pani. A nie jakiś tam Roquentin.
         -- Nudności -- wybrnąłem -- Ma nudności.
         Teraz przypominam sobie nudności mojej matki, fioletowe szelki kelnera, dotyk kamyków na plaży i posążek Buddy w pokoju Merciera. Wszystko sobie przypominam.
         -- Męczysz mnie kurwa -- syczy Katarzyna. Znowu wypadłem z transu, a do tego męczę ją -- no proszę.
         Moja sytuacja przypomina położenie korka, zatykającego otwór zlewozmywaka. Korka, który marzy o zmianie profesji.
         Wysuwam się odrobinę, po czym korzystając z resztek energii wracam na miejsce. Katarzyna oddycha głęboko.
         -- Znowu przestałeś. -- Znowu przestałem? Cóż, bywa i tak.
         Oddalamy się od siebie -- w sensie fizycznym.
         Napięcie między drutami, doprowadzającymi prąd do zegara, rośnie. Zielone światło staje się bardziej intensywne. Przesuwam wzrok na talerz z kromką czarnego chleba, posmarowaną białym serem (ser zdaje się być zielony). Za talerzem leża nasze ubrania. Jest ciepło. Ktoś stuka w drzwi.
         -- Skończę to, jeśli dasz mi stówę -- mówię.
         -- W porządku -- odpowiada Katarzyna, a ja, zaczynając się ruszać, uświadamiam sobie, że zachowaniem przypominam bohatera jednego z żydowskich dowcipów. Znowu słyszę pukanie, lecz ruszam się nadal: raz, dwa, raz, dwa.
         Ni stąd ni zowąd, wpadam na kretyński pomysł:
         -- Zajęte -- krzyczę w stronę drzwi.
         Przy uchylonym oknie faluje firanka, odbijając światło zegara, które pada na twarz Katarzyny. Ruszam się coraz żwawiej. Korek, myślę o sobie. Stówa, myślę o stówie. Wygląda jak trup, myślę o Katarzynie -- przestaję.
         -- Mmmh, mmmh -- słyszę i wracam do myślenia o stówie. Pójdę na porządną kolację. Żaden tam chleb z serem -- porządna kolacja.
         Raz, dwa, raz, dwa -- zaczynam. Stare, pokryte białą farbą łóżko, jak krzesła w sali, w której odbywał się wykład z Metodologii Nauk Przyrodniczych. Raz, dwa, raz, dwa -- oboje przesuwamy się po gnijącym materacu. Odbijamy się głowami i nogami od ramy łóżka. Jakbyśmy byli zamknięci w piłce, którą jacyś obcy ludzie rozgrywają mecz tenisa ziemnego.
         Swoją drogą, dobrze, że otworzyliśmy okno. Płuca pompują powietrze. Dają tym samym możność spalania energii przetrzymywanej, w jakiś niepojęty sposób, w komórkach naszych ciał.
         A propos tenisa: 30 -- 40. Piłka setowa, piłka meczowa.
         Nagle uświadamiam sobie, że chleb służy do jedzenia. Fenomenalne odkrycie poręczności, myślę. Ubrania, skrzypiące łóżko, zegar, gnijący materac -- wszystko to czemuś służy. Matko moja!
         40 -- 40. Nadal obcy ludzie grają naszą piłką. Myślę, że ! oboje odczuwamy ową ciągłą deformację -- skutek kontaktu z ziemią bądź rakietą tenisową.
         Ja -- dajmy na to człowiek, poza tym korek, piłka tenisowa, uchylone okno, firanka, wreszcie: Chleb służy do jedzenia. Ona -- zainteresowana swoim otworem, którym brudna woda spływa do kanalizacji -- zapomina o mnie zupełnie.
         Cały jestem spocony. Nikotyna pomieszana ze słoną wodą wypływa wszystkimi porami mojego ciała.
         Co się zaś tyczy chleba, służącego do jedzenia, co się tyczy Roquentina, ubrań, zegara, okna i materaca, to wszystkie te rzeczy, wszelkie produkty, zdają się usensawniać siebie same swoim niewiarygodnym wręcz brakiem poręczności. Jestem pewien, że zdają sobie sprawę jak i w jakim celu, ustawiono je przede mną -- czy, coś w tym stylu.
         Zresztą, nieważne.
         Raz, dwa, raz, dwa -- Katarzyna wali głową w jedną z rurek ramy łóżka. Głowa ustępuje pod naporem żelaza. Otwiera się, obejmuje rurkę i zamyka ją w sobie. Ruszamy się: raz, dwa, raz, dwa. A po chwili spostrzegam, że to tylko cień rurki zdawał się wychodzić z czoła Katarzyny. Matko moja, ależ się pieprzymy.
         Piłka wypada na aut. Koniec setu, koniec meczu -- spuszczam się. Korek zamienia się w kran. Serce pompuje krew, płuca pompują powietrze, a mózg pompuje złote myśli i nasienie. Wprost do prezerwatywy.
         Wychodzę z niej -- z prezerwatywy ma się rozumieć. Leżąc obok przewracam Katarzynę na brzuch i mocno uderzam prawą ręką w tyłek. Sadyzm sprowadza się w gruncie rzeczy do nadmiaru potasu, przetrzymywanego wewnątrz komórek ciała.
         -- Aaau !? -- krzyczy nieusatysfakcjonowana Katarzyna. Zdziwiona?
         Obok nogi łóżka leży muszelka. Do czego służy? Do jedzenia? Nie, chleb służy do jedzenia. Muszla, to kolczyk Katarzyny. Zdjęła go, nim ściągnęła ubranie.
         -- Dlaczego mnie uderzyłeś? -- pyta. Dlaczego ją uderzyłem? Dlaczego przestałem ją pieprzyć? Dlaczego kurwa tak ją męczę? Dlaczego? Ponieważ żyje, jest żywa: rusza się, mówi, ma orgazm lub nie ma orgazmu -- w każdym razie chce mieć, robi kolczyki z muszelek i przygotowuje chleb z białym serem, ponieważ w przeciwieństwie do produktów i półproduktów, w przeciwieństwie do chleba, czy czego tam jeszcze, nie ma zielonego pojęcia o celu swej wynaturzonej egzystencji -- o poręczności, lub chociażby jej braku, nie może w tym wypadku w ogóle być mowy.
         -- Co z moją stówą -- pytam, nie wyjaśniając powodów klapsa.
         -- Myślałam, że żartowałeś. -- Proszę, myślała, że żartowałem. Czy żartowałem? O Boże, nie mam pojęcia, czy żartowałem. Cóż to takiego znaczy żartować?
         Ciekaw jestem, o ile zmniejsza się IQ po orgazmie. Zdaje się, znacznie. Czuję się jak skończony kretyn -- tym bardziej, że o pieniądzach nie mam nawet co myśleć -- i, jak zwykle w takich chwilach, postanawiam zmienić temat rozmowy.
         -- Posłuchaj -- mówię do Katarzyny i rozpoczynam deklamację mojego najlepszego wierszyka.
         Oto wierszyk, który deklamuję:
        

Jechał niemłody teść,
         Tramwajem linii sześć.
         Pod pachą trzymał on,
         Ważącą siedem ton,
         Swą teczkę z aktami,
         Do góry nogami.

         Jechał też jego zięć,
         Tramwajem linii pięć.
         Zły był niesłychanie,
         Na to swoje jechanie.
         Miotłę trzymał rękami,
         Do góry nogami.

         Co tylko on sam chce,
         Czy dobrze to czy źle,
         Czy zięć to jest, czy teść,
         Każdy ma prawo nieść,
         Cokolwiek, czasami,
         Do góry nogami.
        

Moim zdaniem, wierszyk jest znakomity, relatywnie do zielonego prześcieradła, powalanego zieloną spermą po prostu, doskonały. Katarzyna jednak jest innego zdania. Patrzy na mnie znudzona.
         -- Chcesz chleba z serem? -- pyta. W gruncie rzeczy, nie powinienem spodziewać się aplauzu. Prócz chleba z serem nie miałem prawa liczyć na nic.
         Zapalam nocną lampkę i przypominam sobie, że chleb służy do jedzenia.
         -- Chleb służy do jedzenia -- mówię.
         -- Słucham?
         -- Nie, nic. Mówię do siebie.
         Słyszę przekręcany w zamku klucz. Do pokoju wchodzi współlokatorka Katarzyny. Patrzy na nas mrużąc oczy.
         -- Dobra -- mówi -- macie pięć minut, żeby się ubrać. -- Więc ubieramy się. Zakładam spodnie, gdy Katarzyna naciąga kupione za moje pieniądze rajstopy. Zakładam skarpetki, buty, sweter, okulary -- wszystko czemuś służy. Wszystko jest martwe. Boże, gdzie straciłem ostatnie pozory inteligencji?
         Dotykam Katarzyny, ona żyje. Więcej nawet, śmierdzi trupem. Co do niej, to zgadzam się z Roquentinem: Codziennie patrzy na swoją twarz i ze zdziwieniem konstatuje, jak z każdym tym spojrzeniem upodabnia się do trupa, którym się stanie. Ma gładką, przetartą skórę, chwilami puste, zielone oczy: jest cały szereg równie intrygujących przymiotników, którymi można by ją opisać. Jej krew przetacza się przez tkanki, wpuszczając w nie odżywcze substancje. Z każdą chwilą coraz mniej komórek jest w stanie przyjąć tą odżywkę.
         Pod wpływem tego, kojącego wzrok, zegara, uprzedmiotawia się. Zresztą, przez całe swoje życie uprzedmiotawia się. Wciąż staje się kimś mniej. Ubywa jej i nie może się z tym pogodzić -- nie przyjmuje do wiadomości, że śmierdzi trupem, że się kończy.
         Czy ten świecący na zielono zegar napawałby obrzydzeniem Roquentina tylko dlatego, że jest to zegar Katarzyny? Przez chwilę zastanawiam się nad możliwością odwrócenia sytuacji tego ponurego Francuza, ale szczerze mówiąc, mało mnie ona obchodzi. Poza tym, może już ją odwróciłem? Może nadarzy się lepsza okazja? A może nie jestem na tyle wrażliwy? Może, może, może.
         Może jest to wynikiem mojego czwórpodziału ludzkości?
         Otóż, ludzie dzielą się na: (a) tych, którzy się skończyli, (b) tych, którzy się kończą, (c) tych, którzy się skończą, (d) i tych, którzy się jeszcze nie zaczęli.
         Roquentin mógłby się uznać za skończonego lub za tego, który się jeszcze nie zaczął, a to dlatego, że był wytworem chorej wyobraźni.
         Wszyscy zaś ludzie się kończą. Katarzyna się kończy.
         -- Chyba zdecyduję się na ten chleb -- mówię.
         -- Proszę bardzo.
         Do pokoju wchodzi Justyna, współlokatorka. Siada na swoim łóżku i uśmiecha się szeroko.
         -- Jak minął dzień? -- pyta.
         Jest ładniejsza od Katarzyny. Doskonale maskuje swój regres -- albo znam ją zbyt mało. Jest dla mnie bardziej przedmiotem, niż osobą. Katarzyna w stosunku do niej staje się coraz brzydsza, niemal odpychająca. Zastanawiam się, dlaczego nie widać jej grubych, zielonych włosów na czole. Na pewno tam są.
         Zegar stracił cały swój blask, bowiem Justyna zapaliła, tak zwane, górne światło. Pstryk i światło.
         A, jak minął dzień? Cóż, nienadzwyczajnie -- jak zwykle:
         Wstałem rano z obcego łóżka. Obok mnie leżała panienka, nota bene nie ta, z którą poszedłem do łóżka. Napiłem się wody z kranu, a z rozmowy w kuchni, czy w pokoju, wywnioskowałem, że spałem z kim innym, niż myślałem, że nie wiem, któż to taki i pewnie się nie dowiem.
         Łazienka, wieczorem pełna zakrzepłej krwi, rano była zupełnie czysta. O obecności krwi świadczyły jedynie plamy na moich spodniach -- świadczą nadal.
         Przejazdu autobusem na uczelnię zupełnie nie pamiętam, pamiętam natomiast obraz mojej zniszczonej twarzy w lustrze uniwersyteckiej toalety: Ja również się kończę.
         Pamiętam opowiadanie Katarzyny i samobójcę, którego próbowałem szukać przez resztę dnia.
         Z uczelni wróciłem do domu Marii. Zastałem ją w trakcie uświadamiania sobie, że wczorajszej nocy ktoś podciął sobie żyły w jej łazience. O dziwo, podeszła do sprawy nad wyraz racjonalnie: próbowała właśnie wygotować szmaty, którymi ścierała krew.
         -- Nie mam pojęcia, kto to mógł być -- powiedziała. -- W każdym bądź razie, nikt znajomy.
         -- W każdym razie -- upomniałem ją.
         -- Co? w każdym razie -- zapytała.
         -- Nic -- zrezygnowałem.
         -- Nic?
         -- Nic.
         -- Chyba nikt! W każdym bądź razie, nikt znajomy.
         Przybity tym dialogiem, wzruszyłem ramionami. Maria reprezentowała sobą esencję kobiecej niekomunikatywności; przy założeniu, że coś takiego jak kobieca niekomunikatywność w ogóle istnieje.
         -- A Danusia? -- postanowiłem drążyć temat z innej strony. -- Kto to jest Danusia?
         -- Ta dziewczyna, z którą spałeś?
         -- Zdawało mi się, że spałem z Marią -- odrzekłem.
         -- Z Marią? Ze mną?
         Musiałem wbić jej tym niezłego klina. Przedstawiała obraz kobiety rozmawiającej z kretynem.
         -- Nie. Z taką wysoką, szczupłą. Długie, kasztanowe włosy. Zielone spodnie. -- Miała gładką skórę, piękne, szczupłe dłonie i stopy, dodałem w myśli.
         -- Zielone spodnie?! -- Maria zaczynała się denerwować. Żeby nie wpaść w furię lub co gorsza, w załamanie nerwowe, postanowiła przejąć ode mnie pałeczkę: zaczęła zadawać pytania:
         -- Z kim ostatnio rozmawiałeś o samobójstwie? Czy w ogóle z kimś ostatnio rozmawiałeś o samobójstwie?
         Przygnębiły mnie te pytania, przygnębiły mnie swoją trafnością; zbiły mnie z tropu i rozzłościły. Dlaczego ja nie wpadłem na to, by je zadać?
         -- Rozmawiałem o seksie -- odpowiedziałem.
         -- O seksie -- powtórzyła Maria zniechęcona, ja natomiast przypomniałem sobie Stefana, cytującego Fragment o samobójstwie Leopardiego.
         Tak, a dalsza część rozmowy była męcząca i denerwująca. Tłumaczyłem Marii, że muszę już iść, ona z kolei tłumaczyła mi, że powinienem jeszcze zostać. To ostatnie wiązało się w jakiś tajemniczy sposób z rozmową o seksie w kawiarni Grodzkiej. W jaki? tego się nie dowiedziałem. Wyszedłem.
         Po półgodzinie zadzwoniłem z, tak zwanego, automatu do Stefana:
         -- Samobójstwo? Leopardii? Cóż, nie mógłbym tym nikogo zadziwić, na nikim nie zrobiłbym wrażenia.
         Kiedy już odpowiedział na moje pytania, porozmawialiśmy jeszcze o braku głębi w prozie współczesnej, o przyczynach czerwonego koloru oczu na kolorowych fotografiach, o jego bolącym kciuku, o mojej bolącej głowie, o zębach, dentystach, polityce, religii, Jezusie, Lennonie, rozmawialiśmy o panienkach, o ich tyłkach i cyckach, wreszcie rozmawialiśmy o tym, że za chwilę ludzi, czekających aż zwolnię aparat telefoniczny, trafi szlag.
         Tak minął dzień.
         Odbyłem, coś w rodzaju, imitacji stosunku płciowego z Katarzyną: Ściągałem z niej rajstopy kupione za moje pieniądze, przyglądałem się kromce czarnego chleba, myśląc o tym, że chleb służy do jedzenia, oglądałem setki innych rzeczy i nieustannie kontrolowałem czas wyświetlany na zielono przez elektryczny zegar.
         I jeszcze jedno, zamierzałem sporządzić plan poszukiwań tego, zagubionego, samobójcy. Niestety, wskutek braku czasu (wyświetlanego na zielono) nie zrealizowałem tego zamiaru. Wszystko.
         -- Jak minął dzień? -- zapytuje siebie Katarzyna. Robi to powoli, niby niedbale, lecz chodzi jej o czas do namysłu. -- Dzień minął zwyczajnie. Właśnie się kochaliśmy, kiedy weszłaś.
         Mięśnie twarzy Justyny, po raz kolejny, układają się w efektowny uśmiech.
         Niby co mogliśmy robić, myślę.
         -- Kochaliśmy się -- mówię, udając roztargnienie. Kochaliśmy się? Nie, to nieprawda. Nie kochaliśmy się.
         Katarzyna położyła się na brzuchu. Siedzę obok Katarzyny i uderzam ją w tyłek. Tym razem trochę słabiej.
         -- Nie kochaliśmy się -- mówię zagłuszając odgłos klapsa.
         -- Nie? -- patrzy na mnie zdziwiona. Jest zła. Niemal mnie nienawidzi, ponieważ przyszło jej do głowy, że nazwę to pierdoleniem, pieprzeniem, czy czymś w tym rodzaju.
         -- Nie! -- odpowiadam, stawiając na swoim. Nie kochaliśmy się. Nie sposób nazwać tego, co robiliśmy. Po prostu, nie ma takiego słowa. Trzeba by to opisać, określić.
         Co mogliśmy robić? Wskrzeszać dawno przebrzmiałą rewolucję seksualną? Nieważne. Faktem jest, że nie robiliśmy nic dobrego i mam nadzieję, że nic nie zrobiliśmy -- jeśli to jasne.
        

Gaszę niedopałek o ściankę popielniczki. Po dwóch dniach niebytności, jestem wreszcie w swoim pokoju, na swoim łóżku. Wymyłem się już i siedzę w swojej pidżamie na swoim prześcieradle.
         Właśnie skończyłem ostatniego dziś papierosa. Jest pierwsza w nocy.
         Dlaczego nie skończyłem czytać opowiadania Katarzyny? Dlaczego nawet nie zapytałem jej o koniec? Słowo daję, nie mam pojęcia.
         Ile spraw dzisiaj przeoczyłem? Ilu rzeczy nie załatwiłem? Nie dowiedziałem się, kim jest Danusia. Nie znam zakończenia opowiadania Katarzyny. Nie znalazłem samobójcy, nawet nie próbowałem go szukać? Boże drogi, straciłem dzień.
         Ach, tak! Nie wymyłem zębów. Wstaję, wyjmuję z szafki komplet pasta -- szczoteczka i wychodzę. Mieszkam na stancji, wraz z pięcioma innymi ludźmi; co znaczy mniej więcej tyle, że muszę czekać prawie dziesięć minut, żeby zwolniła się łazienka. W końcu wchodzę do środka, zamykam drzwi na klucz, wyciskam pastę na szczoteczkę, ustawiam się naprzeciw lustra i zaczynam szorować zęby.
         Drugi raz tego dnia widzę swoją twarz. Tym razem wykrzywioną szczoteczką do zębów. Dwie myśli przychodzą mi do głowy:
         Pierwsza: To co widzę -- patrząc w lustro -- jest poniżej małpy, na pograniczu świata roślinnego, na poziomie polipów.
         Druga, jest nieco bardziej metafizyczna: To co widzę wcale nie jest moją twarzą, a jedynie jej lustrzanym odbiciem, zdeformowanym perspektywą i strukturą szkła. To nie jestem ja!
         Pięknie jest czasem pomyśleć, prawda?
         Płuczę usta. Wracam do pokoju, gaszę światło i natychmiast zasypiam.
         Taki sen mi się śni:
         Widzę przed sobą twarz jednego z moich starych kumpli, z którym pokłóciłem się o to, że powiedział coś, czego nie wolno mu było powiedzieć, albo o to, że nie powiedział czegoś, co musiał powiedzieć. Nieważne.
         Rzucam w niego jabłkami. Biorę zamach, ciskam i pudłuję. Podnoszę kolejne jabłko, znowu rzucam i również pudłuję. Sięgam po następne i tym razem trafiam prosto w czoło. Jabłko, zachowuje się jak jajko. Skórka pęka i miąższ rozlewa się po czole mojego kumpla, który, nawiasem mówiąc, robi przy tym taką minę, jakby właśnie powiedział coś zabawnego.
         Budzę się z niejasnych uczuciem, iż sen ów nie ma nic wspólnego z powiedzeniem Do trzech razy sztuka, ale że dotyczy czegoś zupełnie innego. Trupów mianowicie. Dwa już są, to znaczy nie ma ich, ale być powinny. Pozostaje trzeci -- pewniak.
         Niesamowite bzdury przychodzą człowiekowi do głowy po ciężkiej nocy. Któżby pomyślał, że na godzinę przed wykładem z Teorii Systemów Dedukcyjnych jestem w stanie wymyślać takie kretyństwa. Jest ósma.
         Myję twarz, myję ręce, myję zęby. Parzę kawę. Zalewam wodą kleik mleczno -- ryżowy. Mieszam. Rozsuwam zasłony. Ścielę łóżko. Biorę kilka głębokich oddechów. Jem, piję, zapalam papierosa. Wkładam książki do teczki.
         Na półce mojego współlokatora widzę Mdłości Sartre'a. Biorę je do rąk, żeby sprawdzić, na której jest stronie. Czytam: Wtorek, środa, czwartek, maj, czerwiec, lipiec, 1925, 1926, 1927 -- tak, to znaczy żyć.
         Ubieram się i wychodzę z domu, w biegu zawiązując buty. Dopiero w tramwaju przypominam sobie, że dzisiejszy wykład z Teorii Systemów Dedukcyjnych jest odwołany. Wykładowca leży w szpitalu, próbując oddalić od siebie chorobę wieńcową.
         Jest za piętnaście dziewiąta. Czy Maria śpi jeszcze o tej porze? Przesiadam się do autobusu i jadę sprawdzić.
         Nie śpi. Właśnie wróciła z zakupów i robi śniadanie. Rozkraja cytrynę na pół, wyciska z niej sok i wlewa do szklanki z kawą. Ustawia patelnię na kuchence, rozbija trzy jajka i wrzuca je na rozgrzany uprzednio tłuszcz. Toster głuchym trzaskiem obwieszcza, że grzanki już gotowe.
         -- Jeśli wierzyć poecie, naprawdę żyje się tylko rankiem -- mówi.
         Kogo to obchodzi, myślę.
         -- Kogo to obchodzi? -- pytam. Wzrusza ramionami.
         -- Kto to jest Danusia? -- pytam raz jeszcze. wwąchując się w zapach smażonych jajek. Nie, żebym specjalnie uwielbiał jajka, a jedynie dlatego, że trudno mi uwierzyć, iż można jeść na śniadanie coś poza kleikiem mleczno -- ryżowym.
         -- Ta dziewczyna, z którą spałeś?
         -- Rozmawialiśmy o tym wczoraj -- odpowiadam. -- Położyłem się z Marią.
         -- Z Marią? Ze mną?.
         Ręce opadają. Słowo daję, ręce opadają.
         -- Nie cholera, z tą drugą Marią. W zielonych spodniach.
         -- Ach, tak! -- przypomina sobie Maria. -- To Danusia. Po prostu, pomieszałeś imiona.
         Pomieszałem imiona. Chwała Bogu, że tylko imiona.
         -- A jak to się stało, że obudziłem się z tobą.
         -- No wiesz -- uśmiecha się.
         -- Wiem -- mówię -- ale co z Tomkiem? co z policjantem? -- Uśmiech Marii znika, jak gdyby nigdy go nie było.
         -- O Boże, jak ty mnie męczysz -- wzdycha.
         Męczę ją, myślę. Zdaje się, już gdzieś to słyszałem. Męczę ją, to znaczy jestem męczący. A jestem męczący, bo moje życie do cholery jest męczące. W ogóle życie jest męczące.
         -- Co za pierdoły -- mówię.
         -- Pierdoły?
         -- To do siebie. Mówię do siebie.
         -- Mówisz o pierdołach? -- pyta Maria.
         -- Myślę o pierdołach -- odpowiadam. -- A co z samobójcą?
         -- Nie ma żadnego samobójcy. Co za idiotyczny pomysł z tym samobójstwem! Pewnie ty go wymyśliłeś?
         -- Wiesz -- argumentuję -- cała łazienka była powalana krwią.
         -- Danusia -- mówi Maria. -- To Danusia. Zadzwoniła do mnie wczoraj wieczorem... , ale prosiła, żeby nikomu nie mówić. -- Przekłada ścięte jajka na talerz. -- Jadłeś coś?
         -- Kleik -- odpowiadam. -- Co z Danusią?
         -- Prosiła, żeby nic nie mówić.
         -- Ale, o czym nic nie mówić? To ona podcięła sobie żyły?
         -- Nie -- denerwuje się Maria. -- Widzisz, była pijana...
         I nagle wszystko staje się dla mnie jasne:
         -- Niech zgadnę -- przerywam jej -- Danusia miała okres.
         -- Otóż to -- odpowiada Maria, sięgając po kawę z cytryną. -- Miała okres. Zabije mnie, że ci powiedziałam.
         -- To niemożliwe.
         -- Co jest niemożliwe? To, że mnie zabije?
         -- Okres jest niemożliwy -- mówię, Jestem przekonany, że takiej ilości krwi nie wyrzuca z siebie nawet słonica; jeśli oczywiście słonice mają okres. -- Widziałaś przecież łazienkę.
         -- Sprzątałam to! Wierz mi, sama jestem zdziwiona.
         Widelcem nabiera kawałek jajka i wkłada do ust. Sięga po grzankę. Upija łyk kawy z cytryną. I tak dalej.
         Nie ma nic piękniejszego, jak rozmowy o menstruacji przy śniadaniu. Przed oczyma kręcą mi się czarne plamy. Przez tę cholerną plastyczną wyobraźnię zaraz zemdleję. Widzę jak z Danusi vel Marii krew wylewa się litrami. Ohyda!
         -- Okres, mówisz -- Maria kiwa głową. -- Dobra, idę już.
         Wychodzę. Owiewa mnie coś, co zwykle nazywane jest orzeźwiającym powietrzem. Zresztą, nie bez racji jest tak nazywane: czuję się odrobinę lepiej.
         Zaczyna padać deszcz ze śniegiem, a ja przypominam sobie kolejny cytat: Nie potrzebuję układania zdań. Piszę aby wyjaśnić pewne okoliczności. Unikać literackości. Trzeba pisać rozpędem pióra, nie szukać słów. Zastanawiam się, jakich słów. Czy ja układam jakiekolwiek zdania? Unikam literackości? Przecież cała rzeczywistość to cholerna, brukowa powieść. Niech trafi ją szlag!
         Na przystanku zatrzymuje się autobus. Podbiegam i wchodzę do środka. Przyglądając się rozchlapanemu na podłodze błotu, kasuję bilet. Autobus podrywa się i rusza. Odjeżdżam.
         Ależ odjazd!
        

Delikatnie, żeby nie zdenerwować bibliotekarki, uchylam drzwi czytelni Instytutu Filozofii. Choć mam jeszcze dwa tygodnie, postanowiłem już dziś przeczytać zadany z Metodologii Nauk Przyrodniczych fragment Poppera. Powinno to stanowić odtrutkę na mój nastrój po rozmowie z Marią.
         Podchodzę do bibliotekarki.
         -- Popper, Wiedza obiektywna -- mówię, podając legitymację studencką; zastaw.
         Czytelnia jest prawie pusta. Jak zwykle. W pierwszym rzędzie siedzi dwóch studentów pierwszego roku. W ostatnim, przy oknie -- Katarzyna. Siadam obok niej.
         -- Cześć kotku -- słyszę. Wykrzywiam twarz na powitanie i zaczynam czytać:
         Mogę się oczywiście mylić, ale sądzę, że rozwiązałem ważny problem filozoficzny, zwany problemem indukcji. Rozwiązanie to okazało się wyjątkowo owocne i pozwoliło...
         Dosyć! Dziś nie zniosę najmniejszego nawet objawu megalomanii. Rozwiązał problem indukcji? Boooże!
         -- Kasiu -- zwracam się do Katarzyny. -- Pokaż mi jeszcze raz swoje opowiadanie.
         -- Sekundę -- mówi i wyciąga z torby plik kartek. Biorę je do rąk i szukam miejsca, w którym przerwałem. Przewracam jedną kartkę, drugą. Potem trzecią i czwartą. Wreszcie jest. Czytam: "I zdaje się, jestem jedynym człowiekiem, który do szarego płaszcza nosi pasek ze złotą klamrą.
         Już ciemniało, od tercetu jazzowego dzieliło mnie niespełna trzydzieści metrów i, słuchając uroczej melodii, zastanawiałem się, co usłyszę następnego dnia z ust sędziego. Czy przyzna się do żartu? Wątpię. Byłby to dość niefortunny żart. Sędzia już wyrósł z robienia takich dowcipów.
         Co więc się stało? Gdyby ukrył ciało, powiedziałby mi o tym, już nieraz dawał dowody swej, wobec mnie, lojalności. Jeśli więc tego nie zrobił, jeśli nie ukrył ciała, zamordowany powinien był leżeć na chodniku do dzisiejszego ranka, a jeden z mleczarzy powinien był go znaleźć. Jednak nic takiego się nie zdarzyło. Nikt nie znalazł ciała.
         Ścieżki dobrze ubranych, uśmiechniętych ludzi krzyżowały się na rynku, tworząc ujmujący swą asymetrią wzór. Melodia jazzowa wpadała w ucho.
         Stanąłem naprzeciw grających. Muzyka wlewała się we mnie, wzmacniając i uwypuklając myśli. Wyciągnąłem z kieszeni płaszcza monetę i włożyłem do kapelusza, leżącego na ziemi. Akordeonista skłonił głowę.
         Z jakichś nieuświadomionych, irracjonalnych przyczyn byłem przekonany, że sędzia mówił o moim płaszczu. O mojej złotej klamrze przy pasku. Lecz przecież nie mogłem być ofiarą. Przyczyna była oczywista: żyłem.
         Gdybym siebie, w tamtej chwili, uznał za nieżyjącego, musiałbym założyć coś w rodzaju kolistości upływu czasu, wiecznego powrotu. Rankiem zostałem poinformowany o własnej śmierci, o sposobie, w jaki umrę... tego dnia? czy może następnego?
         Przeczyło to jednak zdrowemu rozsądkowi. Dowodem linearności upływu czasu był mój zegarek. Dochodziła ósma."
         Do czytelni wchodzi Julia, ta, którą nazywamy Zwierzątko. Na szeroko rozstawionych nogach zmierza do bibliotekarki.
         Rozprasza mnie jej obecność. Wytężam słuch, żeby dowiedzieć się co takiego zamierza czytać. No, co takiego może ona czytać? Cóż innego mogłaby wypożyczyć? Cholera!
         -- Mdłośći Sartre'a poproszę -- mówi szeptem. Bibliotekarka podaje jej książkę.
         Odwracam głowę w stronę Katarzyny.
         -- Taki wierszyk przeczytałem ostatnio w toalecie -- mówię, i recytuję wierszyk przeczytany w toalecie.
         Wierszyk brzmi następująco:
         Sitting here
         I hesitate
         Shell I shit or masturbate
         Żadnych przecinków, żadnych kropek. Nie mam pojęcia, jakim cudem skojarzyłem Julię z toaletą i z wierszykiem na jej drzwiach. Faktem jednak jest, iż jakoś to zrobiłem.
         Katarzyna oczywiście nie zna angielskiego, a ja dobrze o tym wiem.
         Wracam do czytania:
         "Pamiętam jeszcze, że tego dnia, po raz pierwszy w moim życiu, samotnie wypiłem kieliszek koniaku. Potem były następne i następne, i następne.
         Z perspektywy ponad pięciu lat oraz ostatnich miesięcy spędzonych w zakładzie penitencjarnym, mogę ocenić to zdarzenie: Myślę, że dla nas obu, dla mnie i sędziego, byłoby lepiej, gdyby czas zataczał koła.
         Nie żyłbym dziś.
         Sędzia spędziłby parę dni na poszukiwaniu mojego ciała, a zniechęciwszy się, usprawiedliwiłby swój postępek swoim własnym trupem. Osądziłby się i wykonałby na sobie wyrok.
         Co spowodowało, że takie rozwiązanie nie miało miejsca? Cóż, przede wszystkim życzliwa współpraca i lojalność mieszkańców tego dziesięciotysięcznego miasteczka.
         A propos, tercet jazzowy nadal je odwiedza, a ja nadal noszę złotą klamrę przy pasku szarego i brudnego płaszcza."
         Koniec. Przeczytałem. Ile i jakie rzeczy powinienem sobie dopowiedzieć? A może wszystko jest jasne?
         Składam kartki i sięgam po Poppera:
         Niewielu jednak filozofów, zechciałoby się jednak zgodzić z tym, że rzeczywiście rozwiązałem problem indukcji. Rzadko który z nich podjął trud zbadania -- czy nawet krytyki -- moich poglądów na ten temat. lub chociażby zauważył, że coś w tym zakresie zrobiłem.
         Słyszę niemal jak Katarzyna, oburzona moją oceną jej opowiadania, odpowiada:
         -- Niewielu jednak filozofów zechciałoby się zgodzić z tym, że rzeczywiście rozwiązałam problem nieistniejącego trupa.
         Katarzyna oczywiście nic takiego nie mówi. Milczy. Czyta i robi notatki. A co czyta Katarzyna? To chyba oczywiste!
         Może to opowiadanie jest żartem, którego odmówiła sędziemu? Może żartem jest również okres Danusi?
         Dobry Boże, mam nadzieję, że nie.
         -- Proszę -- mówię, oddając Katarzynie opowiadanie. -- I dziękuję.
         Zamykam Poppera. Wstaję i podchodzę do Julii.
         -- Julia -- pytam, nachylając się nad jej piegowatą szyją. -- Znasz Danusię?
         Julia zna wszystkich, to jedna z najbardziej interesujących jej cech.
         -- Danusię?
         Bibliotekarka chrząka znacząco. Kiwam głową na znak zrozumienia aluzji -- w czytelni ma być cicho i koniec.
         -- Taką w zielonych spodniach. -- Wspaniale ją opisałem, myślę.
         -- Chuda?
         -- Raczej szczupła.
         -- Szczupła i w zielonych spodniach?
         -- Otóż to.
         -- Tak -- mówi Julia. -- Mieszkam z nią w pokoju.
         -- No, to porozmawiamy sobie wieczorem.
         Pytam jeszcze o numer telefonu, który notuję na wewnętrznej stronie ręki, oddaję książkę, w zamian otrzymując legitymację i wychodzę z czytelni.
         Muszę porozmawiać w cztery oczy ze Stefanem. Ciekaw jestem, jak jego analityczny umysł zapatruje się na sprawę nieistniejącego trupa. I, co sądzi o opowiadaniu Katarzyny.
         Tak, a wieczorem przekonam się, usłyszę na własne uszy, czy rzeczywiście nikt nie popełnił samobójstwa w domu Marii. Wieczorem porozmawiam z Danusią.
         No, to dzień mam już zaplanowany.
        

Wchodzimy do jedynego na Sławkowskiej pubu. Płacimy barmanowi i ze schowka w ścianie wyjmujemy kije. Stefan układa bile, ja rozbijam.
         Kładę płasko rękę na blacie stołu bilardowego. W miejscu, w którym zaczyna się kciuk, opieram kij, a potem zakrywam go palcem wskazującym. Mocno uderzam i stwierdzam, że żadna z bili nie wpadła do dziury.
         -- Czytałeś opowiadanie Katarzyny? -- pytam Stefana.
         -- Ostatni kryminał?
         -- Taaa.
         -- Z leksza nudnawe. -- Stefan mierzy, uderza, i jedna z bili ląduje w dziurze. -- Czytałem.
         -- Ten trup -- mówię. -- Wiesz, ten, którego nie ma.
         -- Wiesz, co ja myślę? -- za sobą słyszę głos hydraulika. Odwracam się: istotnie, hydraulik stoi obok nas. Ten sam, który nie może pić, któremu po pijaku odbija palma.
         Hydraulik jest pijany.
         -- Wiesz, co myślę?
         -- Co ty tutaj robisz? -- pytam. Macha ręką.
         -- Wiesz, co? -- powtarza. -- Jest kurwa morderca, jest i trup. Tyle w tej kwestii. -- Odbija mu się potężnie; rozsiewa zapach piwa.
         W tym rzecz -- mówi Stefan -- że trupa nie ma.
         -- Taaa -- mówi hydraulik -- opowiadanie Kaśki.
         -- Czytałeś?
         -- Wszystkim pokazuje. Ona kurwa ma taką zasadę, że sypia z czytelnikami kryminałów. No, to chujnia jego napisała kryminał. Uech, kurwa!
         Zdziwiony tą uwagą patrzę na Stefana, i rzeczywiście, nie znajduję w nim tego jasnego spojrzenia, spotykanego u dziewic. Proste, myślę, jak czytał, to spał.
         -- Spałeś z Kaśką?! -- krzyczę. Przepełnia mnie niepohamowana radość. Czuję się, jakbym to ja dokonał czegoś wielkiego. Jestem z niego dumny. Spał z Katarzyną, powtarzam sobie. Spał z Katarzyną.
         -- Cóż -- Stefan uśmiecha się krzywo; daje tym samym do zrozumienia, że świat jest nieco bardziej skomplikowany. -- Stuprocentowym prawiczkiem już nie jestem.
         -- Głupia cipa -- odzywa się hydraulik. Przechodząca obok kelnerka poklepuje go po tyłku. -- Kurwa, jaki ten świat jest pokręcony -- dziwi się. -- To ja powinienem klepać ją po dupie.
         Stefan nie trafił do dziury -- mało które stwierdzenie jest tak na temat, myślę i biorę, kij do rąk.
         -- Masz pecha -- mówię do Stefana. Hydraulik gdzieś się zapodział.
         -- Mam trupa -- słyszę w odpowiedzi.
         -- Masz trupa?
         -- Nie trupa! -- gestykuluje zdenerwowany Stefan. -- Nie trupa. Trypra.
         -- Masz trypra?
         -- Ile razy mam ci powtarzać -- złości się. -- Mam trypra.
         -- Skąd ty możesz mieć trypra? -- pytam.
         -- Od Katarzyny.
         -- Daj spokój, przecież jej nie pieprzyłeś.
         -- Wierz mi, złapałem trypra.
         -- Wiesz, co ci powiem?
         -- A wiesz, co ja myślę? -- przerywa mi hydraulik. -- Myślę, że się napijemy. -- Trzyma trzy pełne kufle. W pierwszej chwili myślę, że to Guinness (płyn przypomina ciemne piwo), lecz hydraulik rozwiewa moje przypuszczenia:
         -- Nektar Hubala -- ogłasza. -- Jedna trzecia wódki, jedna trzecia coli, jedna trzecia piwa.
         -- Ja dziękuję -- mówi Stefan, patrząc na tę osobliwą mieszankę. -- Biorę antybiotyki.
         -- Pij! -- rozkazuje hydraulik. Przypominam sobie, że po pijaku odbija mu palma. Stefan również to sobie przypomina i sięga posłusznie po kufel.
         -- Do dna! -- komenderuje hydraulik. Więc pijemy do dna, po czym hydraulik zabiera kufle i odchodzi.
         -- Zaraz zwymiotuję -- mówi Stefan.
         -- Wiesz, co ci powiem? -- kontynuuję przerwany wątek -- jeśli rzeczywiście masz... -- Nie mam powodów kończyć, bowiem Stefan oddala się pospiesznie do toalety.
         Zupełnie zapomnieliśmy o bilardzie. Jeśli o mnie chodzi, to przeszła mi ochota kończyć rozpoczętą partię.
         Wraca hydraulik z następnymi kuflami.
         -- Co do tego samobójcy, z przyjęcia u Marii -- mówi -- to policjant znalazł nóż, którym ten idiota podciął sobie żyły.
         -- Nie było żadnego podcinania żył -- mówi Stefan, który właśnie wrócił z toalety, odświeżony, choć zmęczony torsjami. -- Sędzia rzucił ofiarę na ścianę.
         -- Co ty kurwa pierdolisz?
         Intuicyjnie czuję, że hydraulikowi zaczyna odbijać palma, że znalazł człowieka, któremu ma ochotę dać po mordzie.
         -- Co on kurwa pieprzy? -- zwraca się do mnie. -- Jaki do chuja sędzia?
         Człowiekiem, któremu hydraulik chce dać po mordzie, jest Stefan. Nie tak trudno jednak o pomyłkę, więc odsuwam się i mówię, próbując rozładować atmosferę:
         -- Nieważne, nieważne. Mowa o opowiadaniu Kaśki.
         -- Mowa kurwa o przyjęciu u Marii. -- mówi hydraulik.
         Biorę kij do rąk, żeby odwrócić jego uwagę od Stefana, celuję, uderzam i tym razem trafiam do dziury. Znowu się przymierzam i znowu trafiam.
         Po pięciu minutach na stole zostają tylko bile Stefana. Nie możemy jednak dokończyć partii, bowiem podczas tych pięciu minut hydraulik zdążył zbić kufel z nektarem Hubala i okulary Stefana. Nie udało mi się odwrócić jego uwagi, co swoją drogą wyszło mi na dobre: moje okulary są całe.
         Stefan opuścił pub w obawie przed kolejnym atakiem.
         -- Nie lubię jego mordy -- mówi hydraulik, patrząc w moją. -- Zdrowie.
         Podnosi kufel. Ja podnoszę drugi, i pijemy.
         -- Wiesz, co ci powiem? -- po raz trzeci zaczynam przerwaną mi wypowiedź. W zasadzie, chcę to powiedzieć Stefanowi, lecz ten już poszedł, a jest mi wszystko jedno, po prostu chcę to powiedzieć. Chcę powiedzieć, że jeśli rzeczywiście Stefan ma trypra i, jeśli rzeczywiście dostał go od Katarzyny, to ja, prócz imputowanego samemu sobie choróbska, mogłem również dostać tego całego trypra. Z jednej strony prezerwatywa jest prezerwatywą, cudów nie ma. Ale z drugiej, cuda zdarzają się każdego dnia, a tryper jest tryprem.
         -- Chyba mam trypra -- mówię, uświadamiając sobie jednocześnie, że hydraulik również spał z Katarzyną. Krótko mówiąc, wszystko zostanie w rodzinie.
         -- Masz trupa? -- pyta.
         -- Nie trupa -- gestykuluję zdenerwowany. -- Nie trupa. Trypra!
         -- Trup to trup -- konkluduje hydraulik.
         -- T--r--y--p--r--a -- mówię. -- Trypra.
         -- Masz trypra? -- patrzy na mnie zdziwiony.
         -- Mam trypra -- mówię. I ty też masz trypra, myślę.
         Jestem już zmęczony tą rozmową i chcę ją skończyć. Niestety, hydraulika zaciekawił temat:
         -- Ty -- mówi -- a, co to jest kurwa ta trypra? -- No proszę, czasami nawet rozmowa z hydraulikiem może być zaskakująca.
         -- Nie trypra, tylko tryper.
         -- To kurwa tryper, czy trypra?
         -- Tryper. Zdecydowanie, tryper.
         Siadamy na niewygodnych stołkach, przy ścianie i wypijamy po trzy kufle nektaru Hubala. Czas upływa nam na pogawędce na temat trypra, przerywanej miłymi dla hydraulika momentami, kiedy kelnerka przechodząc poklepuje go po tyłku.
         Rozmawiamy o kelnerce, o mordzie Stefana, o Katarzynie i jej opowiadaniu:
         -- Głupia cipa -- mówi hydraulik. -- Daje czytelnikom kryminałów. No kurwicy można dostać! -- Podnosi rękę do góry i mówi:
         -- Wolę już swoją Basię Rączkowską.
         Śmiejemy się.
         Pijemy nektar Hubala i patrzymy na wskazówki, wiszącego nad drzwiami, zegara. Czas upływa nadspodziewanie szybko. Jest już szósta, pora na rozmowę z Danusią. Obawiam się jednak, że nie będę w stanie dotrzeć do niej na odmawiających mi posłuszeństwa nogach.
         Podchodzę do baru i proszę o telefon.
         -- Trzy razy drożej od automatu -- mówi barman.
         -- W porządku -- cedzę przez zęby -- hydraulik płaci.
         Wykręcam numer. Przez chwilę słyszę monotonny sygnał, po czym ktoś podnosi słuchawkę.
         -- Danusia? -- pytam.
         -- Chwileczkę -- mówi jakiś obcy głos.
         Czekam dłużej niż chwileczkę. Znacznie dłużej. Już niemal zapominam, co robię, drapiąc się słuchawką w ucho.
         -- Słucham? -- odzywa się Danusia. Nie ma co owijać w bawełnę, myślę. Trzeba to załatwić szybko i bezboleśnie.
         -- Kiedy miałaś okres? -- Już to sobie wyobrażam. Obcy facet dzwoni do Danusi i, zanim się przedstawi, pyta się, kiedy miała okres. Fantastyczne.
         Danusia nic nie odpowiada. Zapewne rozmyśla nad niestosownością pytania. Mam jedynie nadzieję, że poznała mój głos.
         -- A kto dzwoni? -- Cóż, nie poznała. A kto może dzwonić w takiej sprawie. Zresztą, są tacy, których to interesuje.
         -- A kto może dzwonić? -- odpowiadam pytaniem na pytanie.
         -- No właśnie się pytam -- mówi Danusia.
         Odwracam się zniechęcony. Obok mnie stoi hydraulik. Obok mnie stoi także kelnerka. Hydraulik trzyma swoje grube ręce na piersiach kelnerki.
         Przedstawiam się słuchawce.
         -- Ty mnie walisz w dupę, a ja cię trzymam za cycki -- krzyczy hydraulik.
         -- Ach, to ty -- mówi Danusia.
         -- To ja -- odpowiadam. -- Kiedy miałaś okres?
         -- Dlaczego cię to interesuje?
         -- Nie pytaj, tylko odpowiadaj!
         -- Będę miała za tydzień -- odpowiada przestraszona. Albo kłamie, albo nie kłamie, myślę.
         -- Albo kłamiesz -- mówię -- albo nie kłamiesz.
         -- Nie, poważnie. Będę miała za tydzień.
         -- To masz bardzo krótkie cykle -- konkluduję i odkładam słuchawkę. Nie ma sensu ciągnąć tej rozmowy. Skończyłoby się na tym, że umówilibyśmy się na jutro, czy pojutrze, a nie daj Boże na dzisiaj.
         Wracam do stolika. Hydraulika nie ma. Zapewne wróci za moment, klnąc na czym świat stoi; zmartwiony, że z kelnerką nic nie wyszło: piwo obniża potencję, nawet gdy zmieszać je z wódką i colą.
         Rozglądam się dookoła i mój wzrok przykuwa nawalona panienka, której barman serwuje kiełbasę z rusztu. Obserwuję ją i doznaję czegoś w rodzaju doświadczenia ontologicznego Roquentina; kiełbasa jest ohydna, panienka jest cudowna.
         Tym łącznie potrafię bez trudu odwrócić jego sytuację. Co też robię.
         Dobry Boże, kocham tą kobietę. Kocham jej tyłeczek jak serduszko. Kocham jej duże, sterczące piersi. Po prostu, ją kocham -- a tyle razy mi powtarzano, że cała ta gadka o miłości od pierwszego wejrzenia jest zmyślona.
         Bóg albo los umieścił obok niej ten kawał mięsa. Bóg albo los spreparował go tak, że przypomina spalony, męski organ. Bóg albo los kazał mi obrócić się w tę stronę i dostrzec ulotne piękno jej nóg, rąk, głowy, szyi i korpusu, które, w porównaniu z kiełbasą z rusztu jest, bez mała nieskończone. Jestem im obu za to wdzięczny.
         Wraca hydraulik. Zataczając się, siada na krześle.
         -- Ale kurwa odpierdoliłem jebadło -- mówi.
         Zanim usiadł, kelnerka, jak to ma w zwyczaju, poklepała go po tyłku. Zanim usiadł, moja miłość ulotniła się bezszelestnie.
         -- Pierdolenie po wódce, to jest kurwa zabawa. -- mówi hydraulik. -- Wiesz, fiut jest taki miękki, a stoi. Oto kurwa jebana zagadka.
         -- Co z tym nożem? -- Przypominam sobie, że Tomek, policjant znalazł nóż w łazience Marii. Przypominam sobie, że hydraulik tak twierdzi.
         -- Co z tym trupem. -- mówi hydraulik, akcentując pytanie jak twierdzenie.
         -- Z którym trupem? -- pytam.
         -- Z którym nożem? -- hydraulik wraca do poprzedniego tematu.
         -- No, z tym. Co z tym nożem?
         -- Co z tym nożem? -- powtarza. -- Nóż się znalazł. Policjant go znalazł. Znajdzie i trupa.
         -- Ale nie ma żadnego...
         -- Poczekamy! -- przerywa mi. -- Policjant znajdzie kurwa tego samobójcę. Nóż już znalazł.
         -- Nie mógł znaleźć noża -- mówię i zaraz przypominam sobie słowa Danusi. Za tydzień będzie miała okres, więc na przyjęciu nie miała okresu. A zatem policjant mógł znaleźć nóż. Chyba, że Danusia kłamała.
         Pociągam spory łyk nektaru Hubala i, jak zwykle w takich momentach, wtedy to się dzieje: Totalny surrealizm, jak w tramwaju, do którego wsiadł Roquentin.
         Kobieta, którą jeszcze przed chwilą kochałem, wypuszcza z rąk plastykowy, biały widelec z nabitym nań kawałkiem ciemnobrunatnej kiełbasy. Widelec ląduje na jej olśniewającym buciku, na jej olśniewającej stopie. Dziewczyna strąca widelec na ziemię i schyla się, aby go podnieść. Z kieszeni na piersiach wypada jej zwinięta w rulon karteczka. Turla się, turla się, wprost pod moje nogi.
         I znowu kocham tą kobietę. I sięgam po karteczkę, rozwijam i przytrzymując palcami zwijające się rogi, czytam:
         W moim obrazie nocnej kawiarni staram się pokazać, że kawiarnia jest miejscem, gdzie można się zrujnować, oszaleć i popełnić zbrodnię. Poprzez przeciwstawienie delikatnego różu, krwistej czerwieni, łagodnej zieleni Ludwika XV i Veronesa, żółtozielonym i ostrym, niebieskozielonym odcieniom -- to wszystko w atmosferze piekielnego żaru pieca i bladej, siarkowej żółci -- chcę wyrazić posępną potęgę knajpy.
         Karteczka podpisana jest: Vincent.
         I co mam o tym wszystkim myśleć? Co mam myśleć? Bóg wie, co mam myśleć?
         Podchodzę do kobiety, którą kocham i podaję jej karteczkę.
         -- Proszę -- mówię.
         -- Aaa, karteczka -- zabiera mi karteczkę.
         -- Karteczka -- powtarzam.
         Gdyby ktoś obcy nas teraz oglądał, pomyślałby, że to jeden z filmów braci Marx. Ale ogląda nas tylko hydraulik. Jest zbyt tępy i zbyt pijany, żeby na to wpaść.
         -- Van Gogh -- mówię. Kiwam głową i potrząsam rękami.
         -- Ten sam -- odpowiada kobieta, którą kocham. Ona również kiwa głową i potrząsa rękami. Słowo daję, bracia Marx. Kiwamy się jakbyśmy oszaleli. Ja się kiwam. Ona się kiwa. Świat się kiwa.
         Tak, kiwam się, a mój wzrok pada w najprzeróżniejsze miejsca. Na zielony sufit. Na zegar nad drzwiami. Na stół bilardowy i lampy naftowe. Na kelnera za stołem. Na krzesła i stoliki, i na drewnianą podłogę.
         Mój Boże, myślę. Znam ten cholerny obraz. Doskonale wiem, gdzie się znalazłem i nie mam zielonego pojęcia, jak się tu znalazłem.
         -- Ty głupia, drobnomieszczańska cipo -- zwracam się do kobiety, którą kocham. -- To przez ciebie!
         -- Kurwa -- odzywa się hydraulik, wybijając mnie z drzemki. Wystarczyło, żeby się odezwał, a zaraz się ocknąłem.
         -- Spokojnie -- kontynuuje. -- Jest nóż, znajdzie się i trup.
         -- A wiesz, co ja ci powiem? -- wygrażam mu palcem.
         -- Taa, masz tryper.
         -- Trypra, idioto -- mówię. -- W dupie mam trypra. W dupie mam twoją palmę.
         -- Jaką palmę? -- dziwi się.
         -- Powiem ci; chcą mieć trupa, będą go mieli.
         Nakładam kurtkę i wybiegam z pubu. Biegnę na przystanek. Za pół godziny będę w domu Marii. Za pół godziny.
         Po drodze mijam Senacką. Z wnętrza kawiarni Grodzkiej słyszę głos Stefana:
         -- ...ktoś, kto się zabija nie może nawet z tego zasłynąć...
         -- Jeszcze zobaczycie, jak z tego nie zasłynę -- krzyczę. -- Zobaczycie!
         Matko moja, ależ jestem pijany.
        

Komentarz do Części I

Być może się wygłupię, ale będę obstawał przy swoim:
         Jeżeli rzeczywiście egzystencja poprzedza istotę, to tylko w tym sensie, że stale przybywa w naszym życiorysie zdań pisanych nie wiadomo czyją ręką (Boga? Losu?). Zanim zdążymy się zdecydować na to, czy może na co innego, okazuje się, że coś już za nas wybrało, że jesteśmy w takiej, a nie innej sytuacji, która wymusza na nas takie, a nie inne zachowanie.
         Człowiek jest tylko tym, kim się staje, nie na mocy swoich wyborów, czy planów, lecz dzięki tej wspaniałej maszynce, jakby na przekór, nazywanej światem.
         Tyle mojego własnego komentarza, znacznie bardziej wyrafinowany znalazłem w Homo historicus M. Bradbury'ego. Jest to dialog między Howardem a Florą, zamieszczony gdzieś w połowie wspomnianej książki.
         Flora, to psycholog społeczny i kochanka Howarda, Howard, to socjolog i kochanek Flory.
         Oto ów dialog:
         "-- Cóż, to bardzo ciekawa historia -- mówi Howard.
         -- Problem w tym -- mówi Flora, biorąc torebkę i grzebiąc w jej wnętrzu -- że nie jestem tego taka pewna. Czyż historia nie jest opowieścią zawierającą przyczyny i motywacje?
         -- Może to bardzo nowoczesna historia -- odpowiada Howard -- taki rozdział przypadków.
         Flora wyjmuje z torebki papierosy i zapalniczkę. -- W naszym zawodzie -- mówi -- problem polega właśnie na tym, że opowiadamy staroświeckie historie. Wciąż wierzymy w przyczyny i motywacje.
         -- Ale, czy nie bywa czasem tak, że to, co się zdarzyło, jest po prostu tym, co się zdarzyło? -- pyta Howard.
         -- Och, Howardzie -- mówi Flora, zapalając papierosa -- a czym w ogóle są te rzeczy, które się zdarzają?"
         Podczas pisania tego tekstu okazało się, że to, co się zdarzyło nie jest tylko tym, co się zdarzyło, krótko mówiąc, tekst zaczął wymagać określenia tak zwanego pierwotnego wyboru, czy, jak kto woli, podstawowego projektu, dokonanego przez podmiot opowieści.
         Część II jest określeniem tego wyboru, poza tym, odpowiada, jak sądzę, na pytanie Flory, kończące powyższy dialog.
        

Część II: O nagrodzie niebieskiej

Trzeba dokonać wyboru: żyć, czy opowiadać.
         Tak, trzeba, a ja, wybrawszy, zupełnie przeoczyłem kilka istotnych rzeczy. Słowem nie odezwałem się w kwestii stanu mojego uzębienia, o mojej rozpadającej się górnej, lewej piątce, o dwóch górnych ósemkach z dziurami -- zdaniem dentysty -- jak studnia. Dziwne, że nie nadmieniłem w ogóle o moich dwunastu zdrowych zębach, cha, cha.
         Chociaż, z drugiej strony, akurat ta sprawa implicite zawierała się w moich wypowiedziach. Bo, co ja tak naprawdę robię? Z pozoru studiuję filozofię, przesiaduję w nie ogrzewanych czytelniach, czytam kiepskie opowiadania na wykładach i marznę na korytarzach Instytutu Filozofii, lecz gdyby dokładniej mi się przyjrzeć, to tak: co jakieś piętnaście minut wyciągam z kieszeni wygniecionego papierosa, wkładam do ust i podpalam -- jak mawia Katarzyna. Palę tylko wtedy, kiedy nie śpię, to jest osiemnaście, siedemnaście godzin na dobę. Godzina ma cztery kwadranse. Osiemnaście razy cztery -- oto pierwsza dewiacja.
         Dalej: kawa na dzień dobry, kawa przed obiadem i po obiedzie -- na dobre trawienie. Czwarta, późnym wieczorem. Jej zadaniem jest wywołanie tak zwanego zdrowego snu sprawiedliwego. Druga dewiacja.
         Wydawałoby się, że moja dieta niczym nie różni się od diety Stefana, lecz uważna obserwacja pokazuje różnicę. Otóż, kawę na dzień dobry piję z cytryną. Czasami wypijam, razem z kawą, sok grapefruitowy, a czasami nie. Nieważne. Faktem jednak pozostaje, że rankiem zwykle leczę kaca; owsianką lub kleikiem mleczno--ryżowym, kawą z cytryną, i sokiem grapefruitowym. Trzecia dewiacja.
         Co z tego wynika? Próchnica, próchnica, próchnica!

*

W miejscach po wyrwanych zębach robią się strupy. Szkliwo pozostałych zębów pęka drażnione, dzień i noc, przez mikroby, które podobno przypominają ampułki z antybiotykami.
         No bo tak, tak właśnie jest i nikt mi nie powie, że jest inaczej.
         Cóż jeszcze mogę dodać? Może tyle, że tak właśnie było. Do momentu, w którym mój system immunologiczny trafił szlag. Dwa miesiące temu mikroby przeżarły się przez miazgę prawej, górnej szóstki, docierając do nerwu. Od tego się zaczęło.
         -- Co to takiego? -- zapytały siebie mikroby, widząc ten cholerny nerw. I gdyby nie były nastawione empirycznie, zastanawiałyby się do tej pory, a ja mógłbym spokojnie palić i pić (kawę, rzecz jasna). No i nie musiałbym się martwić o zdrowie dentystów.
         Niestety, mikroby spróbowały nowej potrawy -- wziąłem pierwszą pigułkę przeciwbólową. Lubię myśleć o sobie, że jestem wytrzymały na ból, ale po co niepotrzebnie się katować.
         Była niedziela, wieczór. Mikroby wahały się do poniedziałkowego popołudnia, kosztując, od czasu do czasu, nerw mojej prawej górnej szóstki. Później musiały powiedzieć sobie coś w rodzaju:
         -- A niech tam, jemy -- i zaczęły wżerać się w nerw. Wziąłem następną pigułkę, i następną, a potem jeszcze jedną. Mój układ nerwowy zupełnie stracił głowę (nad wyraz trafne określenie), niemal nie wpadłem pod tramwaj.
         Oczywiście poszedłem tego poniedziałku do dentysty. Było mi wszystko jedno. Bolało, a ja miałem dużo pracy. Boże drogi, ileż ja miałem do zrobienia!

*

Dwa miesiące temu.
         -- Dwa miesiące temu byliśmy piękni i młodzi -- powiedział mi hydraulik na przyjęciu u Marii. Dwa miesiące temu miał jeszcze pracę, spotykał się z Dorotą. Dwa miesiące temu był wrzesień i nikt nawet nie przypuszczał, że świat może wyglądać tak, jak wygląda dziś. Nikt nie szukał nieistniejących trupów, a każdy miał apetyt na picie, jedzenie, seks i tak dalej.
         Dwa miesiące temu hydraulik robił te swoje rury i spotykał się z Dorotą.
         Dorota, podobnie jak Stefan, była dziewicą, dwa miesiące temu. Różniła się od Stefana tym, że zupełnie nie bała się umierać w tym stanie. Mógłbym nawet zaryzykować twierdzenie, że bała się umierać w jakimkolwiek innym stanie -- zresztą, jeśli o to chodzi, to miała do dyspozycji tylko jeden inny.
         Hydraulik przyprawił ją o ten inny stan, a potem stracił pracę i apetyt.
         Ostatnio zaczął odzyskiwać ten ostatni. O pracy oczywiście nie mogło być mowy.

*

Tego poniedziałku, dwa miesiące temu, poszedłem do dentysty.
         Parę dni wcześniej dowiedziałem się, że jeśli świat jakoś trzyma się kupy, że jeżeli cokolwiek na sens, to jestem śmiertelnie chory.
         -- Łoż kurwa, ale ty jesteś chory -- powiedziałby hydraulik, gdyby wiedział. Nie wiedział.
         Wizyta u dentysty miała więc dwa aspekty. Jeżeli złapałem choróbsko, to oczywiście zarażę dentystę, myślałem. Wizyta ta była więc zanegowaniem sensu świata. Nie zarażę dentysty. A poza tym, co to za głupi pomysł, żebym ja załapał choróbsko. To po pierwsze.
         Po drugie, bolało, bolało, bolało. A wystarczyło pójść do dentysty i przestanie, będzie dobrze albo przynajmniej będzie lepiej.
         Gdybym był pewien, że jestem chory, może zrobiłbym coś innego. Mógłbym, na przykład, stanąć na rynku z wykaligrafowanym na kartce moim nieszczęściem i prosić o jałmużnę. Tak, gdybym był pewien. Ale, czy czegokolwiek można być pewnym?

*

Można!
         Można być pewnym, że, jeśli złapało się choróbsko, to koniec. Rzecz jasna, nie mam na myśli trypra. Katarzyna, nawet jeżeli ma trypra, to nie miała możliwości zarazić ani mnie, ani Stefana. Ten ostatni mógł co najwyżej dostać grzybicy, czy coś w tym stylu.
         Za to Katarzyna najprawdopodobniej złapała ode mnie choróbsko. Cóż, będzie pisać lepsze opowiadania, poza tym może stanąć na rynku z tą uroczą kartką. Nieważne.
         O ile mi wiadomo, nie wymyślono nic lepszego od choróbska. Nie ma na nie żadnych pigułek. Odrobinę przypomina rozpacz Kierkegaarda, lecz jest o wiele bardziej prozaiczna.
         Posłowie katoliccy mawiają, że jest to choroba dewiantów -- oczywiście przyznaję im rację. Choroba dewiantów, cholera!
         W gruncie rzeczy, nie tyle choroba, ile wirus, wirusik.
         Jeden z drugim poddaje się transfuzji krwi albo pieprzy się z kim popadnie, i łapie choróbsko; zupełnie niewrażliwe na grupę krwi, czy opcję seksualną.

*

Wszystko jedno!
         Usiadłem na stomatologicznym fotelu. Wsłuchałem się w miejsce, skąd wydobywał się ból.
         -- Boli -- stwierdziła dentystka. Pokiwałem głową nie zwracając uwagi na różnicę między pytaniem a twierdzeniem.
         -- Dolna prawa szóstka.
         Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co mnie boli. Słowo daję, nie wiedziałem, że to prawa górna, a nie prawa dolna szóstka. Czasami myślę, że wiedza o tym, który ząb mnie bolał przed dwoma miesiącami, jest jedyną pewną rzeczą w moim życiu.
         -- To niemożliwe -- powiedziała dentystka. Jej zdaniem prawa dolna szóstka była w porządku. Nawiasem mówiąc, było tak w istocie.
         Była to dobra dentystka. Zwiódł ją tylko jeden szczególik. Otóż, prócz wielu innych zębów, w tym bolącej prawej górnej szóstki, miałem popsutą również prawą dolną piątkę.
         Gdybym tylko wiedział, co mnie boli... Nie wiedziałem.
         -- Skoro pani tak twierdzi, to z pewnością prawa dolna piątka -- przyznałem jej rację.
         Nie założyła gumowych rękawicczek, pomyślałem, lecz przecież nie mogłem jej powiedzieć, żeby to zrobiła. Zaraz zapytałaby się o powody jakie mną kierują, a poznawszy je wyrzuciłaby mnie na zbity pysk.
         Trudno, darmo.
         Pani stomatolog pomajstrowała swoimi dużymi dłońmi przy mojej prawej dolnej piątce. Zrobiła, co należało, szybko i z wdziękiem; co z tego, skoro mikroby rozsmakowały się w innym fragmencie mojego uzębienia.
         To był poniedziałek, po dwunastej w południe. Wyszedłem z gabinetu stomatologicznego z informacją, że po godzinie, najwyżej dwóch, przestanie boleć.
         Nie przestało.

*

To, co przez ostatnie dni działo się ze mną, stanowiło swego rodzaju skutek lektury Mdłości Sartre'a, a wrzesień -- ostatni miesiąc wakacji -- upłynął mi na rozpamiętywaniu tak zwanych powieści spożywczych.
         Był poniedziałek. Ostatni raz miałem coś w ustach w niedzielne przedpołudnie (wyłączając pigułki przeciwbólowe). Minęła doba.
         Usiadłem na ławce, na rynku, i otworzyłem Golema Meyrinka, rzekłbym, standardową powieść spożywczą. Pierwsze zdanie, które przykuło moją uwagę, brzmiało: To był kamień, wyglądający jak kawał słoniny.
         W posłowiu napisano, że Meyrink miał skłonności do ciętej satyry i bezlitosnej ironii. Trzeba było być bezlitosnym, żeby całe życie Pernata zamknąć tą okrutną paralelą: kamieniem jak kawał słoniny.
         Doskonale mogłem wyobrazić sobie ten kamień, tym bardziej, że pierwsza wizyta u dentysty kosztowała mnie tyle, co dwa tygodnie stołowania się w Barze Uniwersyteckim. Nieważne.
         Odłożyłem Golema i wyciągnąłem z teczki kolejną książkę: Pan Leopold Bloom z upodobaniem jadał wewnętrzne organy drobiu i bydła. Wystarczyło mi jedno zdanie i już nigdy potem nie sięgnąłem po tę książkę. Naturszczyk Joyce próbował, zdaje się, pobudzić do wymiotów; Junga uśpił, a mnie przyprawił o skurcze żołądka -- marzyłem o wnętrznościach bydła bądź drobiu. Wszystko jedno.
         Dziś wydaje mi się to niedorzeczne: jak to możliwe, żeby człowiek z bolącym zębem mógł myśleć o jedzeniu? To prawda! Ale nie myślałem o jedzeniu, po prostu byłem głodny, i nie wyobrażałem sobie jak mógłbym cokolwiek włożyć do ust -- zresztą, za co?
         W teczce miałem jeszcze jedną książkę; Wykłady lubelskie Wojtyły. Wolałem jednak nie sprawdzać jej zawartości.

*

Tydzień później siedziałem na tej samej ławce i czułem się niemal jak młody bóg: piękny, młody i goły. Siedziałem i liczyłem pieniądze jakie zostały mi do końca miesiąca.
         Jak powiedziałem, hydraulik wtedy jeszcze pracował. Kupił ode mnie Wykłady lubelskie i Ulissesa. Wystarczyło to na opłacenie jednej czwartej następnej wizyty u dentysty. Resztę musiałem pożyczyć. Mówię resztę, ale tak naprawdę ta pożyczona reszta stanowiła lwią część tego, co wydałem na wizyty u dentystów oraz pigułki przeciwbólowe.
         W ciągu tygodnia siedem razy siedziałem na fotelu dentystycznym. Tego poniedziałku, kiedy po raz pierwszy odwiedziłem dentystę, czekałem do trzeciej w nocy, aż fleczer w prawej dolnej piątce zacznie działać i zatruje korzeń. Zapewne zrobił to po godzinie, najwyżej dwóch (zgodnie ze słowami dentystki), ale, że robale dobierały się do mojej prawej górnej szóstki, nie przestało mnie boleć.
         O trzeciej w nocy wyszukałem na planie miasta Pogotowie Dentystyczne. O czwartej siedziałem znowu na fotelu, a dyżurująca pielęgniarka próbowała obudzić dentystkę:
         -- Szefowa! Pacjent!
         -- Brał pan jakieś środki przeciwbólowe? -- ziewnęła dentystka.
         -- Pyralginę, Gardan, Panadol i Apap -- odpowiedziałem. Nie przyznałem się, że wszystkiego po trzy sztuki.
         Pokiwała głową, wyciągnęła z prawej dolnej piątki fleczer i w jego miejsce włożyła jakieś żółte świństwo.
         -- Brom -- powiedziała.
         Zemdlałem. Kiedy się ocknąłem, usłyszałem tylko, że to na skutek przedawkowania pigułek i, że za trzy godziny przestanie mnie boleć.
         Nie przestało.
         Dopiero w sobotę po południu było po wszystkim. W środę pewien dentysta wpadł wreszcie na to, że moim problemem jest prawa górna szóstka. Zrobił w niej dziurę. Powiedział:
         -- Niech się wietrzy -- i wziął pieniądze. A propos, dentystka z pogotowia nie chciała pieniędzy.
         We wtorek rano poszedłem do tej samej dentystki, co w poniedziałek. Wyjęła mi brom założony przez szefową z pogotowia i włożyła coś innego, mówiąc, że za chwilę przejdzie. Cóż, nie przeszło, nawet po środowym wywierceniu wywietrzników, lecz przynajmniej dowiedziałem się wtedy, że boli mnie prawa górna szóstka.
         W czwartek kolejna dentystka zakleiła wywietrzniki parapastą. Ponoć parapasta to cudowny specyfik, po którym przechodzi każdy ból. Zapewne tak, lecz górne szóstki mają po trzy korzenie. Widocznie parapasta była nie w tym, w którym powinna.
         W piątek inna dentystka założyła parapastę do drugiego korzenia prawej górnej szóstki. Został więc jeszcze jeden.
         Ten jeden był tym, który należało zatruć.
         -- Ale, kto to mógł wiedzieć? -- zapytał potężnie zbudowany mężczyzna w sobotę, w południe. Mężczyzna ów był specjalistą od wyrywania zębów. Ponoć nikogo lepszego nie mogłem w Krakowie znaleźć.
         Miał tylko jedną wadę. Był zbyt silny, jak na moje spróchniałe zęby. Kiedy chwycił szczypcami prawą górną szóstkę, ta rozleciała się na kawałki. Tak czy siak, po półgodzinie wydłubał wreszcie wszystkie pozostałości zęba, no i powiedział, że za dwie godziny przestanie boleć.
         Miał rację.
         Pomyślałem sobie, że był to jedyny dentysta, któremu można zaufać. Oczywiście kazał sobie zapłacić, podobnie jak pozostali, wyłączając jedynie szefową z pogotowia.

*

Jeżeli złapałem choróbsko i, jeżeli wystarczy majstrować przy zębach, żeby się zarazić, to mam na swoim koncie sześcioro dentystów: dwóch mężczyzn i cztery kobiety.
         Zresztą sami są sobie winni -- wystarczyło założyć gumowe rękawiczki, prawda?
         Czasami mam ochotę zrzucić to wszystko na Natalię. To, że złapałem choróbsko (jeśli je złapałem), to, że zaraziłem sześcioro ludzi, to wszystko wina Natalii.
         Parę dni przed tym, jak mikroby zaczęły dobierać się do korzenia mojej prawej górnej szóstki, dowiedziałem się, że Natalia leży w szpitalu.
         -- Natalia leży w szpitalu -- powiedział mi Stefan.
         -- Kiedy wychodzi? -- zapytałem.
         -- Nie wychodzi.
         -- Rak?
         -- Jaki rak? -- Patrzył na mnie, jak na idiotę.
         Fakt. Natalia zdawała się tryskać zdrowiem. Nie piła, nie paliła. Prócz tego, że zaliczyła niemal wszystkich facetów, jakich znałem i przynajmniej połowę mi nieznanych, nie miała wad.
         -- To co? -- zapytałem Stefana. Wzruszył ramionami. Wtedy zapytałem, czy to To?, a on pokiwał głową.
         Natalia złapała choróbsko. Leżała w szpitalu, a na jej ciele pojawiały się żółte i sine plamy. Chudła systematycznie, drżała w, niewiadomego pochodzenia, gorączce, a jej oczy zachodziły bielmem. Typowe objawy.
         Stefan nie wiedział, że sypiałem z Natalią. Nie wiedział, że przez cały luty i marzec spotykałem się z nią codziennie. Do tej pory nie wie. Zresztą nikt, prócz mnie i Natalii, tego nie wie. I chwała Bogu.
         Ja również powinienem o tym zapomnieć.

*

-- Takie jest życie -- powiedziałem hydraulikowi na przyjęciu u Marii.
         -- Takie, kurwa -- zgodził się.
         Takie jest życie. Dowiadujesz się, że z dużym prawdopodobieństwem złapałeś choróbsko, a potem zaczynają cię boleć zęby, i, z równie dużym prawdopodobieństwem, zarażasz sześciu dentystów.
         Ach, i jeszcze jedno. Począwszy od tego uroczego tygodnia, a więc przez cały wrzesień, październik i połowę listopada, odwiedzałem dentystę każdego poniedziałku.
         Tak, zająłem się moimi zębami, jakby ich stan mógł wpłynąć na cała resztę. Wyglądało to tak, jakbym chciał elegancko wyglądać w trumnie. Kretynizm. Słowo daję, kretynizm.
         Na szczęście byłem na tyle rozsądny, żeby wybrać jednego z tej uroczej szóstki. Tego, który pierwszy wpadł na to, że boli mnie prawa górna szóstka i wywiercił w niej wywietrzniki.
         Brał drogo, ale to, co zrobił z moimi jedynkami, było niemal dziełem sztuki.

*

-- Poderwać faceta, to żadna sztuka -- powiedziała mi kiedyś Natalia. Nie mam pojęcia o podrywaniu facetów, ale Natalia musiała przejawiać w tej dziedzinie spory talent. Przynajmniej jeśli o mnie chodzi, zrobiła to perfekcyjnie.
         Poznaliśmy się na jednym z ostatnich przyjęć karnawałowych; dwadzieścia osób siedziało w kucki na podłodze, z czego piętnaście przypalało marihuanę.
         Wyprostowałem się i zaśpiewałem moją ulubioną piosenkę:

Can't you see me growing get your guns?
The time has come.
Follow me down.

Zaśpiewałem tę piosenkę, a potem wyrwałem komuś słoiczek, pełen tego cholernego zielska, i rozbiłem o ścianę. Trawa ponoć łagodzi obyczaje, lecz, jakby na przekór temu twierdzeniu, niemal natychmiast dostałem w twarz od jednego z jej łagodnych miłośników.
         Następnie przez godzinę leżałem na czyimś łóżku z obolałą szczęką. Upłynęła godzina i Natalia położyła się obok mnie.
         -- Czekam na ciebie od godziny -- skłamałem.
         Nie miałem pojęcia, że to jej pokój, nie wiedziałem też, że leżę na jej łóżku. Na przyjęcie trafiłem przypadkiem i czekałem na przypadek, żeby je opuścić. Nieważne.
         Pomyślałem, że mój heroiczny rzut zrobił na niej wrażenie i dlatego położyła się obok mnie. Nie zrobił:
         -- Słuchaj, mógłbyś zejść z mojego łóżka -- powiedziała. -- Jestem zmęczona.
         Rzecz jasna nie zszedłem -- wręcz przeciwnie.
         Mieć faceta, to jakby na okrągło żuć gumę Wrigley's, po pewnym czasie traci smak i bolą szczęki. Postanowiłem dać Natalii możliwość zweryfikowania tego powiedzonka.

*

Gdybym wiedział, że Natalia jest asystentką na wydziale romanistyki, nigdy nie zdobyłbym się na to, żeby wsadzić rękę pod jej koszulkę. Cóż, nie wiedziałem.
         Nie wiedziałem też, że właśnie skończyła trzydziestkę. Boże drogi, skąd mogłem wiedzieć -- wyglądała na osiemnastkę. Szczerze mówiąc, wyglądała jeszcze młodziej. Rankiem, kiedy wszyscy goście (prócz mnie) opuścili jej pokój, wyglądała niemal jak Najświętsza Panienka.
         Zdawała się być na wskroś przeszyta niewinnością:
         -- Wiesz, jesteś moim trzydziestym facetem -- powiedziała parę dni później. Licząc jednego faceta na rok, musiałaby zacząć zaraz po urodzeniu, pomyślałem. Nieważne.
         W każdym razie, gdybym wiedział to wszystko tamtej nocy, poprzestałbym na intensywnej pracy językiem i, równie przypadkowo jak znalazłem się na przyjęciu, opuściłbym je.
         Nie wiedziałem.
         Nie wiedziałem, że mam do czynienia z dojrzałą kobietą. Nie wiedziałem, co zastanę pod jej koszulką -- rzecz jasna piersi, pytanie: jakie?

*

-- Jakie ty masz cudownie małe piersi -- powiedział jej jeden z tych trzydziestu facetów. Opowiadała mi to z twarzą wykrzywioną uśmiechem, świadczącym, że żart jest raczej kiepski. Byłem tego samego zdania. Jednak po pewnym czasie uznałem to wyrażenie za jak najbardziej trafne. Jej piersi nie były cudowne, natomiast ich rozmiar zdecydowanie zakrawał na cud. Jej piersi były cudownie małe. Malutkie.
         Kiedyś zauważyłem, na ostatniej stronie pewnego brukowego pisma, reklamę kremu powiększającego piersi. W trakcie adresowania koperty, zawierającej zamówienie tego kremu, przypomniałem sobie słowa Natalii:
         -- Kobieta ma wady, żeby wyeliminować zbędnych mężczyzn -- tak powiedziała.
         No więc, kiedy przypomniałem sobie te słowa zrezygnowałem z chęci zakupu kremu powiększającego piersi.
         Nie uważałem rozmiaru jej piersi za wadę, ale byłem przekonany, że co najmniej kilkuset facetów potraktowałoby to jak wadę. Nie zamawiając kremu powiększającego piersi, sądziłem, że zapewniam sobie eliminację tych kilkuset facetów.
         Możliwe, że miało to jakiś skutek, lecz w tym rozumowaniu zapomniałem o całej reszcie. Piersi Natalii podobały się tej reszcie i chociaż spotykałem się z nią codziennie, to przez luty i marzec zaliczyła pięciu innych facetów.
         -- Poderwać ich to żadna sztuka -- powiedziała.

*

Tak, Natalia była trzydziestoletnią kobietą, która w swojej szafie nie miała nawet jednego biustonosza. Jej szafa, natomiast, była pełna, różnego koloru i kroju, majtek. Zmieniała je kilka razy dziennie -- jedna z niewielu jej słabości.
         Lecz, ile miała silnych stron!
         Nogi (od ziemi, aż do nieba), delikatnie piegowate ramiona, miękki nos. W ogóle cała była miękka.
         U nikogo innego tak doskonale nie potwierdzała się moja teoria o pochodzeniu płci: otóż, Bóg ulepił kobietę z innej gliny niż mężczyznę. A w każdym razie była to glina o innej konsystencji. Tak, jakby mężczyźni byli lepiej wyschnięci, twardsi i bardziej krusi.
         Kobiety potrafią się nagiąć i w tym tkwi ich siła.
         Gdyby w kampanii wrześniowej wzięły udział -- po polskiej stronie -- kobiety, wszystko potoczyłoby się inaczej -- właśnie przez tę inność budulca. Niemieckie pociski, zamiast rozkruszać ich ciała, po prostu odbijałyby się. Takie są elastyczne.
         Gdyby w tej wojnie wzięły udział kobiety o konsystencji Natalii, mielibyśmy zagwarantowane zwycięstwo.
         Kiedy dotykam swojego nosa zupełnie nie chce się poddać moim palcom. Z nosem Natalii wyczyniałem różne, najbardziej niesamowite rzeczy.
         Zresztą, nie tylko z nosem.

*

Tak, czy siak, rozeszliśmy się. Nie będę teraz zastanawiał się nad powodami naszego rozwodu, wiem jednak na pewno, że było to naturalne.
         Zdaniem Natalii wszystko, co robiła, było naturalne.
         -- Jak często się onanizujesz? -- zapytała mnie tej nocy kiedy się poznaliśmy.
         -- Nie -- uśmiechnąłem się. -- Nie onanizuję się -- odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Oczywiście nie wliczyłem w to krypto--onanizmu, to jest ciągłego oglądania się za nogami, najbrzydszych nawet, panienek.
         -- Nigdy tego nie robiłeś? -- zainteresowała się.
         Nie wiem dlaczego nie rozmawia się o takich sprawach z nikim prócz psychoanalityka, lecz przecież się nie rozmawia. Poza tym nie miałem ochoty przypominać sobie, co jeszcze parę lat temu wyczyniałem z moimi narządami. Nie chciałem pamiętać o butelkach po mleku, o rozłożonych na podłodze świerszczykach i tym podobnych komponentach okresu dojrzewania.
         -- Nigdy tego nie robiłem -- skłamałem.
         Później gorzko tego pożałowałem, bowiem Natalia się obraziła. Uznała moje zachowanie za nienaturalne, a mnie za dewianta.
         W gruncie rzeczy miała rację. Dowodem próchnica.

*

Od tego cholernego momentu, kiedy spytała mnie o onanizm, od chwili, w której przyznałem się, że tego nie robię, nasz związek zaczął się rozpadać.
         Myślę, że miało to związek z materiałem, z jakiego jestem wykonany. krótko mówiąc, nie mogę się zbyt naginać.
         Wtedy jednak się nagiąłem. Zrobiłem to, i rozpocząłem podbój Natalii opowieściami o tym, jak całe godziny upływają mi z Basią Rączkowską. Była wniebowzięta.
         -- Piotr robił to przy mnie -- powiedziała kiedyś. No więc znowu się nagiąłem, i onanizowałem się siedząc obok niej, na łóżku. Nawiasem mówiąc, ona robiła to samo.
         Wygląda na to, że był to związek dwóch podopiecznych Onana, ale tak nie było. Było zupełnie inaczej.
         Niestety, nagiąłem się już maksymalnie. Czułem, że jeszcze jedno ustępstwo i rozprysnę się, na milion kawałeczków, jak stare lusterko. A dzieliła nas rzecz chyba najważniejsza -- któreś z nas musiało ustąpić. Tą rzeczą był światopogląd:
         -- Wiesz -- mówiła Natalia. -- Wszystko jest jednym. Seks, śniadania i kolacje, onanizm, nauka, praca -- uśmiechała się -- wolność, równość, niepodległość to jedno.
         Cóż, kiedy byłem pluralistą. Jestem nadal. Nie widzę sposobu na zebranie wszystkich rzeczy do jednego worka, lub, przynajmniej, znalezienia dla nich jakiegoś wspólnego mianownika. Powiedziałem jej o tym.
         -- Piotr to potrafił --odrzekła.
         Piotr potrafił stać się monistą, onanizował się. Piotr doskonale znał się na literaturze, sporcie i technikach współżycia. Piotr miał pieniądze i był atrakcyjny. Dobry Boże, Piotr był ideałem.
         A prócz tego, był jeszcze eks--mężem Natalii. Rozwiedli się rok temu.

*

-- Potrafiłabym się pieprzyć jak norka -- mówiła do mnie Natalia. Innym razem zaś twierdziła:
         -- Mnie seks wcale nie interesuje.
         Zdaje się, zupełnie zadowalała się sobą. Ale któż to wie?
         Faktem wciąż pozostaje, że Piotr potrafił zmusić ją do pieprzenia, nawet wtedy, gdy nie miała na to ochoty. On rzeczywiście był ideałem -- jeśli chodzi o zdolności przekonywania Natalii. Ja poddawałem się przy pierwszym nie, a potem mogłem się użalać nad sobą.
         Myślałem wtedy, że zawsze będę chciał z nią spać wtedy, gdy ona nie będzie miała ochoty. Ona w takich chwilach nigdy mi się nie odda, opowiadając przy tym, jak Piotr ją zmuszał. Ja, słysząc to, będę ją zmuszał tak, jak Piotr. A ona nie będzie chciała ze mną spać i zacznie opowiadać, jak oddawała się Piotrowi. I tak w kółko, w kółko.
         Ale pomimo tego, chwile, kiedy udało mi się ją dostatecznie rozbudzić, były znakomite -- do momentu, w którym dostawała nieuzasadnionych ataków melancholii.
         -- Jesteś dla mnie bardzo dobry -- mówiła wtedy. Dla mnie był to znak, żeby natychmiast ją przytulić, inaczej rozpłacze się i pozostanie w tym stanie dopóty, dopóki nie rozzłości się moją chęcią dobrania się do niej.
         Powodem tych ataków był oczywiście Piotr, jej były mąż. Cokolwiek by mówić o jego doskonałości, miał jedną nieokreśloną wadę: nie był dla niej dobry -- cokolwiek to znaczy.
         Piotr nie był dobry, ja natomiast byłem. W tym moja przewaga.

*

Nawiasem mówiąc, była to relatywna przewaga. Przewaga tylko w stosunku do Piotra.
         -- Dlaczego nie powiększysz sobie piersi? -- zapytałem ją pewnego dnia. Zwykle na tego typu uwagi odpowiadała sentencją o eliminacji zbędnych mężczyzn. Wtedy jednak powiedziała coś innego:
         -- Po co? Przecież i tak wszystkim się podobam.
         I była to prawda. Najlepszym dowodem jej trzydziestu kochanków -- jeden na rok. Wśród tych trzydziestu, dwóch było wyróżnionych, ja i jeszcze jeden. Włoch. Poznała go na stypendium w Rzymie.
         Dla mnie stanowił podwójne zagrożenie. Przede wszystkim, był dla niej dobry:
         -- Mam tylko was obu -- mówiła Natalia.
         A poza tym był Włochem. Nie, żebym był specjalnie uprzedzony do Włochów, ale Cosa Nostry nigdy nie należy lekceważyć.
         Los kierował do mnie ostrzeżenie -- Włoch był dentystą. Nie koniec na tym. Był dentystą z dwuletnią praktyką w Czadzie, w kraju, którego co drugi obywatel cierpi na choróbsko. Gdybym choć trochę orientował się w rocznikach statystycznych, wszystko potoczyłoby się inaczej. Cóż, o statystyce nie miałem pojęcia. Nie wiedziałem wtedy, i chyba nigdy się nie dowiem, czy ów Włoch, podczas leczenia swych czarnoskórych pacjentów, używał gumowych rękawiczek. Zresztą, nieważne.
         Nigdy go nie poznałem. No, i dobrze! Nie wiedziałbym o czym z nim rozmawiać. O Afryce Środkowej? Mógłbym winić go, że zaraził Natalię, że i mnie tym sposobem zaraził i, że w ogóle wszystkich pozarażał tą cholerą. Ale przecież Natalia mogła się jej nabawić o wiele wcześniej. Mogło być i tak, że to ona zaraziła Włocha i mnie. A może to ja jakimś cudem byłem chory?
         Wszystko to, w jakiś tajemniczy sposób, nie trzyma się kupy. Natalia była przecież bardzo higieniczną kobietą. I ja również musiałem być bardzo higieniczny.
         -- Pierdolić się w gumie, to jakby kurwa jeść cukierki w papierku -- mawia hydraulik. W tych sprawach potrafi być bardzo finezyjny.
         -- Takie czasy! -- odpowiadam mu -- takie czasy.

*

Mimo ciągłego wspominania Piotra, sypiania z kim popadnie, w tym, z Włochem (gdy tylko miał urlop przyjeżdżał do Krakowa), Natalia była cudowną kobietą.
         Jeszcze raz to powiem: była cudowna -- choć Włoch przyjeżdżał co miesiąc. Była cudowna!
         Teraz leży w szpitalu, odizolowana od świata i powoli, aczkolwiek systematycznie, umiera. Pielęgniarki mierzą jej temperaturę używając rękawiczek. Dostaje pożywienie na jednorazowych talerzykach i na nic innego lekarze nie zwracają większej uwagi, niż na jej próbki krwi Tak przynajmniej sobie wyobrażam.
         Gdyby nie miejsce, w którym się znalazła, byłaby szczęśliwa -- higiena to przecież jej żywioł.
        

Mógłbym tak godzinami -- siedzieć na jednym z przednich siedzeń. Tylko, do czego to prowadzi?
         Kierowca prowadzi autobus, ale sposób, w jaki tego dokonuje, jest dla mnie zagadką. Jak to mówią; mgła, że oko wykol. Czy tak mówią?
         Bez problemu potrafię dojrzeć przednią szybę pojazdu, lecz nic poza nią. Autobus wlecze się z przeraźliwym turkotem, przypominając o przyjęciu u Marii; przypominając nóż, samobójcę, który zabił się przy jego pomocy i całą resztę. Ten stukot przypomina mi jeszcze bandy nieszczęśników, siedzących na rynku i trzymających tabliczki obwieszczające, iż są nieuleczalnie chorzy i proszące o pieniądze.
         Jeśli tak dalej pójdzie, to dotarłszy do domu Marii będę zupełnie trzeźwy, a co za tym idzie, przejdzie mi ochota bycia podstawą wiarygodności świata, przejdzie mi ochota na udowadnianie swoim chudym i długim cielskiem, że nie wszystkie trupy znikają, że jeden, ten, który po mnie zostanie, się znajdzie. Krótko mówiąc przejdzie mi ochota na samobójstwo.
         Tak, ale nigdy nie będę pewien, czy ktokolwiek znalazł moje ciało, nie będę mógł tego zweryfikować. Więc komu się polepszy?
         Czy ja chcę siebie przekonać, że wszystko trzyma się kupy, czy może chcę dać szansę światu na poprawienie egzystencjalnych kłopotów, jakie nastręczają mu, od paru dni, jego części?
         -- Nie ma lekko -- mawia hydraulik.
         -- Nie ma, nie ma -- odpowiadam.
         Na zewnątrz mgła, jakiej nigdy przedtem nie widziałem. Świat daje mi kolejną lekcję. Moje próby udowodnienia, że można w nim odnaleźć jakikolwiek sens, są raczej idiotyczne. Już cholera nie tylko trup nie istnieje, już niczego, prócz autobusu i kilkunastu pasażerów, nie ma. Wszystko zniknęło we mgle, a ja martwię się nieistniejącym trupem. Matko moja!
         Uuep! Ależ mi się odbiło. Fe!
         Czy odradzałem już testowanie nektaru Hubala? Jeśli nie, teraz to robię. Ludzie powinni zapomnieć o mieszaniu czegokolwiek. Byłoby wspaniale jeść jednodaniowe obiady albo śniadania. Nic, tylko kleik mleczno--ryżowy na śniadanie -- oto ideał.
         No i gdzie podział się mój pluralizm? Zniknął jak wszystko, poza autobusem. Przestał istnieć. Z Natalią bylibyśmy szczęśliwi w tym autobusie: ja monista, ona monistka -- wszystko gra. Gdybym miał przy sobie kartkę i ołówek, napisałbym doskonały esej filozoficzny. Nazywałoby się to Wpływ mgły na zmiany światopoglądowe przedstawicieli młodzieży akademickiej.
         Silnik pluje, skrzeczy i piszczy. Autobus staje. Kierowca wychodzi z szoferki i zwraca się do jednego z pasażerów:
         -- Panie! Mógłby pan wyjść na zewnątrz. Niech pan idzie przy krawężniku, a ja pojadę za panem. Dobra?
         Pasażer kiwa głową i wychodzi przez otwarte, przed chwilą, drzwi.
         Frajer, myślę. Rzeczywistość jest na tyle zaskakująca, że może nie tylko nie znaleźć krawężnika, ale nawet gruntu pod nogami. Dlaczego cokolwiek miałoby na zewnątrz istnieć, skoro nic nie widać?
         On jednak się nie boi, czuje się u siebie.
         -- Pijany jesteś i wszystko -- upominam się szeptem.
         Autobus rusza. Powoli posuwa się, nie wiedząc dokąd. Po chwili znowu staje. Kierowca wybiega z szoferki i krzyczy przez na wpół otwarte drzwi:
         -- Panie! Panie! Nie idź pan tak szybko, bo pana zgubię.
         I wtedy wszystko staje się dla mnie jasne. Przypominam sobie, dlaczego rozstałem się z Natalią, a cała ta sprawa z trupem przestaje być interesująca.
         Wszystko.
        

Poznaliśmy się pod koniec karnawału. Dwa, czy trzy miesiące byliśmy razem? Dwa! Tak, zdaje się, że dwa. Luty, marzec, no i kwiecień.
         To był kwiecień.
         -- Z jakim nurtem filozoficznym kojarzy się państwu wiosna? -- zwrócił się do studentów filozofii jeden z nauczycieli akademickich. Były to zajęcia z Ontologii Bytu Ludzkiego, cha, cha. Z uwagi na wspomnianą wiosnę udział w zajęciach brały trzy osoby, plus nauczyciel.
         Spojrzeliśmy po sobie. Każdy z nas miał do wykonania trzy spojrzenie, dwa na współ--studentów i jedno na nauczyciela. Nikt ze studentów nie wiedział z czym skojarzyć wiosnę -- nauczyciel stał.
         -- Z Egzystencjalizmem, proszę państwa. Z Egzystencjalizmem. Ta ułuda rozkwitających pączków, słońce, powodujące fałszywe uśmiechy zadowolenia i nie realizowalną chęć zaspokojenia, czegokolwiek miałoby dotyczyć owo zaspokojenie.
         Drugi raz popatrzyliśmy na siebie. Drugi raz wykonaliśmy po trzy znaczące spojrzenia.
         -- Tak, proszę państwa -- powiedział nauczyciel. -- A teraz proponuję empiryczną weryfikację mojej tezy. Dziękuję państwu za uwagę. Mam nadzieję, że za tydzień zajęcia się odbędą.

*

Kwiecień. Ten, być może ostatni kwiecień mojego życia (wszystko jest możliwe), pod względem poznawczym był rzeczywiście wspaniały. Gdyby nie fakt, że empiria o niebo lepiej nadaje się do falsyfikacji, niż do weryfikacji, twierdzeń, uznałbym kwiecień za największy mój sukces filozoficzny -- zweryfikowałem tezę wiążącą kwiecień z Egzystencjalizmem.
         Nie pamiętam, czy hydraulik pracował wtedy, czy nie. Pamiętam natomiast, że miał apetyt na dobre jedzenie, picie i bicie.
         -- To kurwa ostatni raz, kiedy rżnę studentkę -- powiedział. Mówił o dziewczynie, ż którą sypiał, o studentce polonistyki.
         -- Jakaś taka jałowa ta cipa -- mówił. -- Trzeba ją dobrze sprać, żeby się rozruszała.
         Opowiadał potem, jaka jest piękna, kiedy dostanie. Ponoć najwspanialej wyglądała pokrwawiona, tak mówił. Sam zamach wydawał mu się cudowny, a kiedy pięść lądowała na szyi, czy brzuchu tej kobiety, wznosił się na wyżyny, z których trzeba było spoglądać w dół, żeby zobaczyć niebo.
         Pierwszy raz uderzył ją po pijanemu. Odbiła mu palma. Był jednak na tyle świadomy, żeby poczuć tą swoją ogromną przyjemność. Bił kogoś, kto nie potrafił mu oddać.
         Rozumiałem go doskonale.

*

-- Chcesz mnie zbić? -- zapytała Natalia.
         Nie pamiętam dokładnej daty, ale pamiętam cały kontekst i słowa. Chciałem ją zbić. Matko moja! Nigdy bym nie pomyślał, żeby ją zbić, ale kiedy zapytała, wtedy wiedziałem. Jakby wydobyła moją potrzebę tym pytaniem -- coś w tym stylu.
         -- Widocznie istnieją dwa rodzaje facetów: jedni biją, drudzy natomiast wychodzą -- powiedziałem.
         Co miałem zrobić? Nie mogłem przecież się przyznać. Natalia doskonale znała dziewczynę hydraulika (prowadziła lektorat z włoskiego dla studentów polonistyki) i widziała siniaki, które były jego dziełem.
         -- Zaraz wracam -- powiedziałem wychodząc.
         Najidiotyczniejszy z całej tej sytuacji był fakt, że rozgrywała się ona w moim pokoju. Zostawiłem Natalię na własnym łóżku, a sam wyszedłem, nie zamykając nawet drzwi.
         Wyszedłem i długo, długo nie wracałem. Minął dzień albo dwa, zanim znalazłem się z powrotem u siebie.
         Tym gestem pokazałem jej, że należę do drugiej grupy facetów, do tych, którzy wychodzą. A dokładniej, do tych, którzy uciekają, jednak dzielenie mężczyzn na bijących i uciekających wymagałoby dalszych podziałów. Wyjście, jako takie, ma przede wszystkim bohaterskie konotacje, co do ucieczki, to szczerze w to wątpię.
         Rzecz jasna, uciekłem. Tego dnia nie wyszedłem, ale po prostu zwiałem, za to moją wypowiedź skonstruowałem w sposób, który doskonale maskował fakt ucieczki.
         Mężczyźni są bijący i wychodzący. Wszystko.
         Odpowiedź na pytanie, czy moje wyjście było bohaterską rezygnacją, czy tchórzostwem, pozostawiłem Natalii.

*

Zapomniałem dodać, że ten ostatni, być może, mój kwiecień, był pierwszym kwietniem w Krakowie. Prawie nie znałem współstudentów, a moje kontakty z nimi były raczej sporadyczne i techniczne:
         -- O której zaczyna się wykład? -- pytałem. -- Która godzina? Co trzeba przygotować na zajęcia? Którego dzisiaj mamy? Jest środa, czy czwartek? -- I tym podobnie.
         Przez dwa lata studiowałem w zupełnie innym mieście, na zupełnie innej uczelni.
         Nie sądzę, by miało to jakiekolwiek znaczenie.

*

Kwiecień jest jednym z najbardziej neutralnych miesięcy. Sesja poprawkowa zakończyła się w marcu, od następnej dzieli ludzkość cały maj. W kwietniu zwykle obchodzi się Święta Wielkanocne i, w kwietniu jest najwięcej ślubów.
         Kwiecień tego roku był niebywale neutralny -- pod każdym względem. Neutralne były moje stosunki z nauczycielami i współstudentami. Neutralny był mój odzew na coś, co zwykło się nazywać wiosenną chucią.
         -- Kwiecień jest najbardziej wyjałowionym miesiącem -- powiedział mi Stefan, zaraz po tym, jak opowiedziałem mu historię mojego rozstania z Natalią. Było to parę tygodni temu, zdaje się w październiku. Można go było jeszcze podejrzewać, że jest stuprocentowym prawiczkiem. Więcej nawet, można było być tego pewnym.
         -- Myśli, rozmowy, nawet mój własny fiut! W kwietniu wszystko jest niebywale septyczne -- dokończył swoją wypowiedź.
         Ma rację, pomyślałem. Kwietniowy apetyt hydraulika na bicie również nazwałbym neutralnym, jego ciosy były jedynie kontrolne. Po prostu, sprawdzał jak to jest.
         Moje rozstanie z Natalią także było kontrolne. Septyczne i wyjałowione. Oboje byliśmy jałowi -- ona z tym swoim teatrem i ja z przekonaniem, że życie to nie teatr.
         I chociaż brzmi to jak ustęp Stendhala, tak było. Mnie to zwisało, a jej z pewnością nie zwilżało.

*

Moje kwietniowe fobie były nudne. W równym stopniu co związek z Natalią. Nudne jak siniaki dziewczyny hydraulika. W kwietniu własny strach potrafi być nudny, słowo daję.
         Prześladował mnie Kafka.
         Teraz jestem oczywiście innego zdania, lecz wtedy sądziłem, że wiedział co robi, prosząc w testamencie o zniszczenie swoich wytworów. Postępek Maksa Broda, sam w sobie nawet zabawny, przyprawił całe rzesze Bogu ducha winnych ludzi o znudzenie. Mnie przyprawił o nużący strach.
         Jedna strona Zamku, a następnie jedna strona Procesu. Do momentu, kiedy Proces się skończył. Nie było sensu czytać Zamku do końca, skoro skądinąd wiedziałem, że nie sposób się tam dostać. Poza tym Józef K. nie żył.
         A dlaczego było to nudne? Proste: na kwietniowych zajęciach z Estetyki wykładowca wysunął tezę, że polska rzeczywistość jest surrealna.
         -- Stąd brak w naszym kraju popularności wszelkich nurtów awangardy i neoawangardy -- argumentował.
         Krótko mówiąc, żeby nie tracić czasu na odgrywanie kolejnych przedstawień (ze mną i z Natalią w rolach głównych), zwiedzałem strychy krakowskich kamienic.
         Kafka jest surrealny. Kraków jest surrealny. Zatem, Kraków to Kafka, Kafka to Kaków. Na nieszczęście, rozumowanie to nie spełniało jednego z sześciu nałożonych na sylogizmy warunków. A może, na nieszczęście, spełniało wszystkie?
         Logika nie jest moją najmocniejszą stroną. Nieważne.
         Pomieszczeń sądowych na krakowskich strychach nie znalazłem.
         A dlaczego była to fobia? Otóż, wcale nie chciałem ich tam znaleźć. Wręcz przeciwnie: bałem się, że je znajdę.
         Co do Zamku, sprawa była prosta. Wystarczyło nabyć bilet, a Wawel stawał przede mną otworem.
         Boże drogi! Ileż ja się nabiegałem po tych strychach.

*

Kiedy wyszedłem ze swego pokoju, uciekając od Natalii, zdałem sobie sprawę, że za parę tygodni rozpocznie się maj.
         Maj nie jest, a przynajmniej do tej pory nie bywał, nudny. Maj zwykle jest obsceniczny.
         W maju hydraulik zgwałcił studentkę religioznawstwa. Nazywam to gwałtem tylko z jednego powodu. Otóż, kiedy pieprzyli się z nią kumple hydraulika, wszystko było w porządku. Natomiast, kiedy on się za nią zabrał, była już na tyle zmęczona i trzeźwa, że przestała mieć ochotę. Z hydraulikiem było na odwrót.
         Wspominam o tym , żeby jakoś uargumentować obsceniczność maja. Żadnych innych konsekwencji nie chcę z tego wyciągać, chociażby dlatego, że znajomość z policjantem uchroniła hydraulika od, tak zwanej, odpowiedzialności karnej. Nic się nie stało. Może poza tym, że studentkę religioznawstwa męczył przez jakieś dwa dni potworny kac (ale wiem o tym z drugiej ręki).
         Przechadzałem się po mieście w majowym nastroju. Wszystko wyglądało tak, jak w opowiadaniu Katarzyny. Był kwiecień, cha, cha.
         I co jeszcze? I chciałem zapomnieć o tej cholernej dziwce, zapomnieć o jej cudownie małych piersiach, o jej wspaniałych nogach, o tym, że jest taka miękka, że jest piękna i mądra. Chciałem zapomnieć o Natalii.
         W gruncie rzeczy nic się wtedy nie stało. Przenocowałem na dworcu kolejowym, obok jednego z tych nieudaczników wystających na rynku z karteczkami, obwieszczającymi, że złapali choróbsko.
         Tak, i całą noc robiłem sobie wyrzuty, że dałem się tak wystawić.
         -- Zrobiła z ciebie Patafila -- powiedziałby hydraulik, gdyby wiedział, że zrobiła ze mnie Patafila. A ja przyznałbym mu rację.
         Jak zwykle.

*

Dwa dni wcześniej piłem z Natalią, w tym samym pubie na Sławkowskiej, z którego przed kilkudziesięciu minutami wybiegłem, żeby podciąć sobie żyły -- nożem znalezionym przez policjanta, Tomka.
         Był kwiecień, i gdyby nie wydarzenie jakiego byłem świadkiem, nie wpadłbym, po tych dwóch dniach, na to, że następny miesiąc będzie obsceniczny; choć oczywiście to, czego byłem świadkiem nie było obsceniczne -- wręcz przeciwnie.
         A mimo to, w jakiś tajemniczy sposób, wiązało się z majem.
         Jeśli podzielić interesujący mnie wyraz tak, jak właśnie go dzielę, otrzyma się taki oto twór: ob--scena. Następnie należy wyeliminować ów nieistotny przedrostek, czy co to tam jest. W ten sposób powstaje wyraz scena. Scena to centralne miejsce teatru, a Natalia odstawiła tego dnia najlepszy teatr jaki kiedykolwiek widziałem.
         Dzięki jej przedstawieniu, i dzięki rozumowaniu, dokładnie odwrotnemu do tego, jakie przedstawiłem, dwa dni później, kiedy zostawiłem ją samą w moim własnym pokoju, dzięki tym dwom rzeczom uświadomiłem sobie, że po kwietniu następuje maj. Wszystko.
         Wracając jednak do przedstawienia, jakiego byłem świadkiem, to muszę przyznać, iż mimo, że nie było obsceniczne, to samopoczucie jakie we mnie wywołało, niewiele różniło się od tego, jakie wywołują niemieckie filmy pornograficzne.
         Natalia nie robiła nic złego.
         Nic złego, ani nic dobrego. W pierwszej chwili wydawało mi się, że zupełnie nic nie robi. lecz po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że owo nic, to perfekcyjnie zagrana rola kobiety uwodzonej, przez kobietę uwodzącą.
         Otóż to!
         Natalia poderwała osiemnastolatka. Żeby jednego! Poderwała dwóch, a wywołało to we mnie stan, jaki wywołało, ponieważ zsumowałem ich wiek i porównałem z wiekiem Natalii.
         Razem liczyli sobie trzydzieści sześć lat. Byli więc starsi od Natalii o sześć lat, czyli dokładnie o tyle, o ile ja byłem od Natalii młodszy. Dało mi to do myślenia.
         Tak, numerologia jest darem bogów.
         Darem albo przekleństwem, bowiem dzięki niej spostrzegłem pewną analogię pomiędzy mną a tymi dwoma osiemnastolatkami. Otóż, wszyscy trzej byliśmy podrywani przez Natalię.

*

Nawiasem mówiąc, jeden z tym osiemnastolatków miał na imię Tadek i był młodszym bratem Stefana, i to dzięki niemu poznałem człowieka, który w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach składał się z komórek mózgowych, i pomimo faktu wypełnienia tych komórek w miarę interesującą informacją, martwił się, że nie zazna w swoim życiu czegoś, co sam określał przyjemnościami zmysłowymi:
         -- Umrę nie wiedząc, jak się to robi -- mówił.
         Mam oczywiście na myśli Stefana, a to, co on sam nazywał, nieco staroświecko, przyjemnościami zmysłowymi, to ta sama czynność, o której przedwczoraj rozmawialiśmy w kawiarni Grodzkiej, czyli seks, pieprzenie, pierdolenie i tak dalej.

*

-- Można się przysiąść? -- zapytał jeden z tych osiemnastolatków. Od Tadka dowiedziałem się, że ten, który odezwał się pierwszy nazywa się Zdzichu Jakiśtam.
         Zdzichu kończył właśnie szkołę zawodową i dorabiał sobie jako sędzia na organizowanych przez władze miejskie turniejach piłkarskich. Mówię o tym, ponieważ Zdzichu na pierwszy rzut oka wydał mi się kretynem -- jak sięgam pamięcią, jest to jedyny tego rodzaju fakt.
         Absolwenci szkół zawodowych, mimo tego, że nie należą do warstwy określanej mianem inteligencji, prezentują zwykle, bardzo cenny w dzisiejszych czasach, zdrowy rozsądek (hydraulik skończył zawodówkę). Jeśli dodać do tego sędziowanie na turniejach piłkarskich, przed oczyma jawi się, tak zwany, normalny człowiek.
         -- Co to znaczy normalny? -- zapytuje mnie Stefan, ilekroć nieopatrznie użyję tego słowa. Nieważne.
         Tak więc, pomimo całej mojej tolerancji, jaką staram się okazywać ludziom, których widzę pierwszy raz, Zdzichu wydał mi się kretynem. W ogóle nie kombinowałem, po prostu od razu wiedziałem, z kim mam do czynienia.
         -- Zdzichu to kretym -- powiedział mi jakiś czas później Tadek, brat Stefana. Tym sposobem, moje iście bergsonowskie intuicje zostały po raz kolejny potwierdzone.
         Pierwsze ich potwierdzenie miało miejsce tego dnia, kiedy się poznaliśmy, podczas naszej rozmowy, w jedynym na Sławkowskiej pubie.

*

--Można się przysiąść? -- zapytał Zdzichu.
         -- Oczywiście! Siadaj Tomku -- powiedziała Natalia.!
         -- Nazywam się Zdzichu -- powiedział Zdzichu zbity z tropu. Zdzichu rzeczywiście nazywał się Zdzichu i, jak na kretyna, jego odzywka była nad wyraz błyskotliwa.
         -- Ja cię znam -- wtrącił Tadek.
         Była to prawda. Tadek, brat Stefana, znał Natalię. Nigdy nie przyznał się skąd ją znał, lecz byłem pewien, że mówi prawdę -- kolejna intuicja.
         -- Ja ją znam -- powtórzył dwie godziny później, kiedy zostaliśmy sami. Natalia razem ze Zdzichem opuścili nas, aby uprawiać, w jednej z pobliskich bram, ten najbardziej niesamowity rodzaj zabawy, który Stefan miał zapewne na myśli, mówiąc, że stuprocentowym prawiczkiem już nie jest, a który Natalia nazywała seksem oralnym.
         Znała wszystkie te wyszukane określenia: seks oralny, seks analny, seks wokalny. Znała je wszystkie.
         -- Ty -- zapytałem ją pewnego razu -- co to jest seks oralny?
         -- To wtedy, jak się całuje w pupę -- odpowiedziała. No, i proszę, nie tylko znała te trudne zwroty, ale potrafiła także lapidarnie i z wdziękiem je objaśniać.
         -- Ja ją znam -- odezwał się jeszcze raz Tadek. Nasze głowy unurzane były w piwie, to znaczy były go pełne (metafory trzeba objaśniać). Unurzani byliśmy piwem, innymi słowy byliśmy pijani piwem i upaleni papierosami. -- Ona taka jest -- dodał.
         -- Ona taka jest -- powtórzyłem, zdając sobie sprawę, że, pomimo dzielącej nas różnicy wieku, rozumiem tego człowieka.
         Tak, wiedziałem, co Tadek miał na myśli mówiąc, że Natalia taka jest. I wiedziałem, że Natalia taka właśnie jest. Więcej nawet, zdałem sobie sprawę, że wszyscy tacy jesteśmy i wydało mi się to obrzydliwe -- tym bardziej, że w chwilę potem wróciła Natalia, ciągnąc za sobą Zdzicha.
         Minęła kolejna chwila, i zniknęła z Tadkiem.

*

Podczas tej nocy, którą spędziłem na dworcu kolejowym w towarzystwie właścicieli kartonowych
         tabliczek obwieszczających, że ich właściciele złapali choróbsko, zdałem sobie sprawę, żę Natalia zagrała przed tymi osiemnastolatkami dokładnie to samo przedstawienie, które zagrała przede mną. Widziałem te same gesty, słyszałem te same słowa, ale z nieco innej pozycji -- jako widz. A wszystko za sprawą jedynego na Sławkowskiej pubu.
         To po pierwsze!
         Po drugie: uwiodła ich. Uwiodła ich obu; tego skończonego kretyna Zdzicha, no i Tadka. Wszystko.
         Niesmak pojawił się następnego dnia, następnego dnia po tym niesłychanym doświadczeniu w pubie na Sławkowskiej. Otóż, pobudzony sukcesem Natalii i pamiętający jeszcze jej, tak zwane, numery, postanowiłem uwieść pewną szesnastolatkę.
         A dlaczego nie?
         Sytuacja była analogiczna, z tą może różnicą, że kiedy wyszliśmy z pubu, aby w jednej z pobliskich bram uprawiać ten najbardziej niesamowity rodzaj zabawy, o którym już wspomniałem, a nawet nieco później, kiedy byliśmy już w bramie, spostrzegłem z zaskoczeniem brak erekcji.
         -- A gdzie zwód? -- zapytała szesnastolatka. Chodziło jej o wzwód, jak mi się zdaje; ale mogę się mylić.
         -- Ba! -- odpowiedziałem. Jakie pytanie, taka odpowiedź.
         Nieważne.
         Tej nocy na dworcu klejowym, bogaty w doświadczenia, uzbrojony w wiedzę świadka i współbohatera przedstawień Natalii oraz będący tuż po pierwszej i ostatniej próbie kreacji własnego teatru, zdałem sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy -- z tej obrzydliwej.
         Uświadomiłem sobie, czego szukała i kim była Natalia i uświadomiłem sobie, że wszyscy tego szukamy i wszyscy tacy jesteśmy.
         Kiedy w moim pokoju zapytała mnie, czy chcę ją zbić, była to jeszcze intuicja, taka sama, jak przy rozmowie z Tadkiem, ale na tym cholernym dworcu, przyglądając się Rosjanom i rozszyfrowując napisy na kartkach, wpychanych mi przez Rumunów, posiadłem zdolność werbalizacji mojej wiedzy -- ohyda!
         Otóż, Natalia poszukiwała coraz to nowych doświadczeń z coraz to nowymi chłopcami -- przy czym, bynajmniej, nie chodziło o permanentną potrzebę, by jakiś przedmiot wykonywał w jej pochwie ruchy tłocząco--posuwiste; wręcz przeciwnie. Szukała młodych chłopców, a jeśli nie młodych, to przynajmniej młodszych, takich, którzy zaakceptują warunki, na jakich mogliby brać udział w jej przedstawieniach. Było jej trzeba coraz to nowych chwil, a każdy sukces rodził potrzebę następnego.
         A kim była Natalia? Albo raczej, kim próbowała być?
         Proste: urzeczywistniała starą jak świat ideę Don Juana, nawiasem mówiąc ideę stricte męską. Kobiety robią ponoć takie rzeczy, kiedy uświadamiają sobie, że się starzeją.
         Wszyscy robimy takie rzeczy, gdy fizycznie doświadczymy upływu czasu.I o to chodzi.
         Słowo daję, Prawdziwy Hollywood.
         -- Ona taka jest -- Tadek odezwał się po raz niewiadomo który.

*

W maju jeszcze kilka razy spotkałem Tadka. Pożyczył mi Eden Express Marka Vonneguta.
         Idealna odtrutka na smutki, nawiedzające mnie po rozstaniu z Natalią:
         W przerażeniu czekałem na kolejny atak płaczu i pytania dlaczego płaczę, i niemoc udzielenia odpowiedzi (chyba że płaczem). A jeżeli już, moja odpowiedź była zwykle spojrzeniem lub gestem, który mówił: dlaczego wy też nie płaczecie? Spojrzenia tych, do których kierowane były moje, wydawały się mówić, że też się nad tym zastanawiają.
         Dzięki tej powieści nie zauważyłem nawet, że maj, jak co roku, jest obsceniczny. Wszystko co robiłem w majowe popołudnia, przedpołudnia i wieczory, sprowadzało się do kurczowego trzymania okładki Eden Express, do niemożności odszukania miejsca, w którym przerwałem lekturę oraz do nieudanych prób skupienia się na czymkolwiek innym. Gdzieś między jednym, drugim, a trzecim, pojawiała się paląca (cha, cha) potrzeba wyciągnięcia z lewej kieszeni moich spodni zapalniczki i podpalenia tych kilkuset kartek; jednej po drugiej.
         Niełatwo przychodzi czytać książki o samym sobie.
         Ale muszę przyznać, że wyszedłem z tego zwycięsko. Przeczytałem tę książkę dwa, może trzy razy. I co do dwóch rzeczy zgodziłbym się z Markiem:
         1. Zgodziłbym się z nim co do tego, że synowie, jeśli nie wielkich, to przynajmniej zaakceptowanych pisarzy, nie powinni zabiegać o sukces w specjalności ojca (mimo wyjątków).
         2. Przyznałbym mu rację, że kłopoty z rzeczywistością sprowadzają się, w gruncie rzeczy, do biochemicznego stanu układu nerwowego.
         Cały maj płakałem. Zbyt duże ilości magnezu. czy coś w tym rodzaju. A dlaczego płakałem? Nie wiedziałem, nie wiedziałem, dlaczego nie wiedziałem i nie wiedziałem, dlaczego nagle stało się tak ważne, że nie wiedziałem.
         Wszystko.
        

Minęło kolejne dwadzieścia minut. Autobus zatrzymał się na przystanku, na którym powinienem wysiąść. Kierowca i poprzedzający autobus pasażer, zrobili sobie pięć minut przerwy. Mgła nie zmieniła swojej konsystencji.
         A, kiedy rozmyślałem tak o Natalii, spostrzegłem, co wydało mi się niebywałe dziwne, że z przeciwka sunie powolutku inny autobus, również poprzedzany -- może należałoby powiedzieć eskortowany -- przez pieszego.
         Przypomniał mi się jeden z przepisów ruchu drogowego, stosowany na początku wieku w Wielkiej Brytanii: każdy z pojazdów mechanicznych musiał być poprzedzany przez piechura, niosącego czerwoną chorągiewkę. Miało to informować o zagrożeniu, jakie stwarzają nieujarzmione maszyny.
         Minął wiek i nic się nie zmieniło, pomyślałem. Może z tą różnicą, że piesi, idący przed mechanicznymi pojazdami, w miejsce czerwonych chorągiewek niosą swoje własne teczki. Człowiek poprzedzający autobus, w którym jechałem, zbyt był przywiązany do swej własności, aby oddać ją na przechowanie podczas wykonywania tego dobrego uczynku na rzecz Przedsiębiorstwa Komunikacji Miejskiej.
         -- Własność jest kradzieżą -- odczytałem napis na tylnej stronie jednego z siedzeń. Nie potrafię tego skomentować.
         Mija pięć minut, podczas których moja głowa zdaje się funkcjonować normalnie. Wstaję i odczuwam lekkie falowanie. Kierowca mówi, że odjeżdżamy, ja mówię, żeby wstrzymał się jeszcze chwilę ponieważ muszę wysiąść. Podnoszę swoją teczkę i podchodzę do drzwi.
         Pod siedzeniem dostrzegam opłatek. Okrągłą hostię, niemal identyczną z tymi, którymi duszpasterz częstuje swoje owieczki podczas mszy świętych.
         Schylam, się badając znalezisko, i stwierdzam, że nie jest to hostia. Moje nie obcięte paznokcie zagłębiają się w szczelinę między krążkiem a podłogą autobusu. Potem delikatnie odrywam jedno od drugiego. Podbieram opuszkami palców, wskazującego i serdecznego, przytrzymuję opuszkiem kciuka, i już mam to coś w dłoni.
         -- Panie! -- krzyczy kierowca. -- No, wychodź pan wreszcie.
         Prostuję się i wychodzę. Za sobą słyszę jeszcze coś o bandzie pijaków i narkomanów, ale jestem już na zewnątrz.
         Ten rozdział mojej historii jest definitywnie zamknięty. Autobus odjeżdża, pozostawiając mnie samego wobec listopadowej mgły (mgła, że oko wykol).
         Widzę niewyraźny zarys budki przystanku. Widzę pod stopami popękane płyty chodnika. Otwieram rękę i widzę biały krążek. Poza tymi trzema rzeczami nic więcej nie jestem w stanie dostrzec, i tylko przypominając sobie ustawienie budki, potrafię, mniej więcej, wyznaczyć kierunek marszu tak, aby dojść do domu Marii.
         Później bez trudu trafię z przedpokoju do łazienki. Wygrzebię spod wanny nóż i poderżnę sobie te cholerne żyły. Całkowicie zapomniałem, po co mam to zrobić. Skoro jednak mam to zrobić, musi istnieć jakiś cel po temu. Wystarczy sobie przypomnieć.
         Pięć minut szybkiego marszu dzieli mnie od domu Marii. W takiej mgle będę szedł nieco dłużej, ale nawet te pięć minut jest dostatecznie długim okresem, żeby -- jeśli bym go nie posiadał -- wyznaczyć sobie powód najważniejszego postępku w moim życiu. Jeśli nie najważniejszego, to z pewnością ostatniego. Wszystko.
         I jeszcze jedno. Chociaż zabrzmi to niewiarygodnie -- a oprzeć się mogę jedynie na analizie organoleptycznej -- faktem jest, że znalazłem na podłodze autobusu LSD, zapakowany w opłatek Kwas. Oczywiście można mnie nie brać poważnie, ale skoro trzymam go w ręce, to o czymś to jednak świadczy -- do cholery.
         Co robiło LSD na podłodze autobusu? Cóż, po prostu tam było.
        

Przeforsowałem już, jak mi się zdaje, tezę, że młodzież akademicka to banda pijaków. Czas, aby potwierdzić drugą jej część, tą mówiącą o narkomanii.
         Wspominałem już o tym, że rok temu studiowałem w zupełnie innym mieście, na zupełnie innej uczelni? Studiowałem na jednej z tych cholernych uczelni katolickich. Z premedytacją mówię cholernych. Wiem, co mówię.
         Bynajmniej nie chodzi tutaj o cholerność uczelni katolickiej jako katolickiej, ale o cholerność studentów uczelni katolickich jako katolików -- jeśli mowa o ideach. Po prostu, brała mnie cholera, kiedy przyglądałem się tej bandzie. Wszyscy, co do jednego, to heretycy -- oczywiście jest to zdanie obserwacyjne i w każdej chwili może zostać sfalsyfikowane przez gruntowne badania socjologiczne -- tylko kto się ich podejmie?
         Faktem jest, że spędziłem dwa lata na uczelni katolickiej i coś niecoś wiem.
         Bawiłem się świetnie. Był to jeden z niewielu okresów mego życia, w których przedmiotem fobii nie była literatura, lecz twór całkowicie realny.
         Tym tworem -- a jest to nad wyraz dobre słowo -- otóż, tym tworem były prochy. Każdy ich rodzaj. Począwszy od marihuany, poprzez haszysz, a skończywszy na amfetaminach, kokainie i kompocie. Bałem się tego wszystkiego jednakowo i nie było dnia, żebym nie miał z tego powodu tak zwanych przykrości.
         Zaopatrzony w tę wiedzę, staram się nie myśleć o choróbsku. Zapomnieć.

*

Każda z rzeczy, które mnie prześladują, ma, że tak powiem, wyznaczony czas. Zwykle fobia nie trwa dłużej niż miesiąc, ponieważ jest zastępowana przez inną, równie dobrą.
         Choróbsko prześladowało mnie jakiś tydzień. Była to jednak zbyt poważna sprawa, by się nią przejmować. Zatem została wyparta przez Mdłości Sartre'a -- rzecz nieco ciekawszą i, jak się okazuje, o wiele płodniejszą.
         Z Joyce'em, Kafką i im podobnymi męczyłem się jakieś cztery tygodnie, po czym wszystko mijało. A kiedy minęło, okazywało się bardzo zabawne.
         Zabawne okazały się również moje problemy z osiemnastką, czyli liczbą lat mojego nieszczęsnego życia. Tak, tak, mam dwadzieścia cztery. Już wyjaśniam: W jakiś czas po ukończeniu siedemnastego roku życia ubzdurałem sobie, że umrę mając lat osiemnaście i byłem niesłychanie przerażony wizją śmierci jako prawiczek.
         -- Umrę jako dziewica -- powtarzałem wszystkim, podobnie jak to teraz robi Stefan.
         Kiedy skończyłem dziewiętnaście, wspomnienie o tym, że miałem zejść z tego świata jako osiemnastolatek, przyprawiało mnie o taką trzęsawkę, że trzeba było mnie uspokajać solidnym uderzeniem w twarz. Nieważne.
         Moja i Marka Vonneguta schizofrenia męczyła mnie do ostatniej strony jego powieści. Potem wszystko minęło.
         Nie przeszła natomiast fobia związana z prochami. Ilekroć mam z nimi do czynienia zachowuję się jak kretyn. Po prostu, robię głupstwa.
         A wszystko dzięki heretykom z katolickiej uczelni.

*

Szkołę średnią ukończyłem z wyróżnieniem z języka polskiego na maturze ustnej. Postanowiłem, że będę studiował daleko od domu, na kierunku, który jakoś fajnie i dziwnie się nazywa.
         Najdziwniejsza nazwa, z jaką się spotkałem, brzmiała: filozofia. Nawiasem mówiąc, równie dziwna była nazwa miasta, w którym postanowiłem studiować, jednak pomysł, żeby studiować na katolickiej uczelni, był najdziwniejszy z tego wszystkiego.
         Zdałem egzaminy i pojawiłem się na inaugurującej rok akademicki mszy świętej. Byłem ubrany w czarną koszulę, niebieskie, szerokie u dołu jeansy, miałem włosy do ramion i koraliki na szyi. Koraliki dostałem od pewnej nieszczęśliwej dziewczyny, przekonanej, że wystarczy je rozdawać a świat stanie się piękny.
         Momentalnie zwróciłem na siebie uwagę wszystkich. Więcej nawet, każdemu z uczestników nabożeństwa wystarczyło na mnie spojrzeć, aby mieć wyrobioną na mój temat opinię, nieprzychylną opinię.
         Ponoć od razu było po mnie widać hippisa -- cokolwiek to znaczy.
         Dla heretyków z katolickiej uczelni widzieć hippisa, to tyle, co przypomnieć sobie odwiedziny w jednym ze schronisk Monaru. Nie potrzeba tutaj żadnego rozumowania: hippis i ćpun to synonimy.
         Muszę się przyznać, że, pod względem utożsamiania pewnych słów, moje poglądy niewiele różniły się od poglądów moich byłych współstudentów. Dla mnie te dwa słowa również stanowiły synonimy. Tylko, że w życiu nie nazwałbym siebie hippisem. Argumentem moja obecność na uczelni katolickiej.

*

Minęły dwa miesiące i jedna z dziewczyn, z którymi studiowałem, nawiasem mówiąc, córka aptekarza, postanowiła sprawdzić synonimiczność wspomnianych terminów na mojej osobie.
         -- Chodź skoczymy na lufę -- powiedziała. Skoczyć na lufę znaczy przypalić grass. Krótko mówiąc, mieliśmy zapalić marihuanę.
         Rzecz jasna, nie był to mój pierwszy kontakt z marihuaną. W gruncie rzeczy, nic, prócz palenia marihuany, nie robiłem w szkole średniej. Nieważne.
         Poszedłem z nią wypalić wspomnianą lufę. Nie wietrzyłem żadnej intrygi, nie przypuszczałem nawet, że marihuana może wydawać się komuś zagrożeniem. Teraz jestem innego zdania. Teraz termin marihuana stanowi dla mnie zagrożenie, nie mówiąc o samej marihuanie. Dowodem moje zachowanie na przyjęciu, na którym poznałem Natalię.
         -- Dobra -- powiedziałem jej i poszliśmy na lufę.
         Wyszliśmy poza teren uczelni. Usiedliśmy na ławce w parku, po drugiej stronie ulicy, i zaczęliśmy przypalać mały, nieudacznie skręcony joint. Wszystkiego zaciągnąłem się dwa razy.
         Już wtedy wiedziałem, że ojcem tej dziewczyny jest aptekarz, ale nie wiedziałem, że ten aptekarz jest uzależniony od morfiny. Nie wiedziałem, że ona wie o uzależnieniu ojca i, nie wiedziałem, że bezustannie szuka ludzi, których mogłaby odwieść od tego, co spotkało jej ojca.
         Wyobrażała sobie, że jestem takim właśnie człowiekiem. Może i było to słuszne wyobrażenie. Ja, w każdym razie, nigdy nie wyobrażałem sobie, że można mnie odwieść od uzależnienia.
         Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym być uzależniony.

*

Ta fobia związana z prochami zaowocowała jeszcze jednym: nieufnością mianowicie. Po dwóch latach spędzonych na katolickiej uczelni, przestałem ufać komukolwiek. Nawet sobie.
         Oczywiście nie zaufałem hydraulikowi w kwestii noża, który ponoć znalazł policjant, Tomek. Nieważne.
         To, między innymi, nieufność sprawiła, że moje kontakty z młodzieżą akademicką Krakowa sprowadzały się do kwestii technicznych prawie przez rok. I, choć wspomniana młodzież zredukowała moją nieufność, to, jeśli chodzi o prochy, nikomu już nie dam się zwieść. Tak sądzę.
         Nielegalnych używek będę się bał do końca życia, tym bardziej, że, jeśli wykonam to, co sobie na dzisiaj zaplanowałem, moje życie potrwa jeszcze najwyżej godzinę.
         A Stefan będzie mógł potem powiedzieć, że z tego nie zasłynąłem.

*

To, co przypalałem z Ewą w parku obok uczelni -- córka aptekarza miała na imię Ewa -- miało zapach i wygląd marihuany. jednak, jak to zwykle bywa, i wtedy moje zmysły zawiodły.
         To nie była marihuana.
         Po wypaleniu jointa stwierdziłem, że mało, i że słabe, to znaczy, nie dające, tak zwanego, kopa:
         -- Słabe -- powiedziałem. -- I nie daje kopa.
         Myliłem się.
         Po dziesięciu minutach, kiedy wróciliśmy na teren uczelni, dostałem kopa, o który prosiłem. Przechadzałem się korytarzami, w tą i z powrotem, udając mały samochodzik. Ustawiałem nawet ręce w taki sposób, jakbym trzymał w nich kierownicę. Co jakiś czas wpadałem na ścianę i wtedy zmieniałem prawą ręką biegi.
         A czułem się jeszcze inaczej. Czułem się, jakbym nie był samochodzikiem, a samolocikiem odbijającym się od podłogi i sufitu, zakręcającym spirale i wywijającym ósemki. Bardzo dziwne, bardzo dziwne.
         Oczywiście śmiałem się do rozpuku. Wprost pękałem ze śmiechu, i nic dziwnego -- w każdej chwili mogłem wysiąść z mojego samochodziku i poprzyglądać się sobie z boku. Co też robiłem. Bardzo, bardzo śmiesznie wyglądałem. Bardzo śmiesznie, cha, cha, cha, cha.
         Musiałem zwrócić na siebie uwagę wszystkich znajdujących się na korytarzach uczelni, bowiem jeszcze długo po tym, mijając mnie, uśmiechali się tajemniczo. Wszyscy.

*

Nie znałem wtedy Natalii, ani hydraulika. W ogóle nie miałem żadnych znajomych w Krakowie. W gruncie rzeczy, tylko dzięki manii prześladowczej Ewy, zrezygnowałem ze studiów na uczelni katolickiej i znalazłem się na uczelni świeckiej.
         Powinienem podziękować Ewie. I robię to, ilekroć przypomni mi się, jak mnie wykołowała. W życiu niebywale często sprawdza się przysłowie: Nie ma tego złego...
         Nie ma tego złego! Może cała ta sprawa z nieistniejącym trupem również wyjdzie mi na dobre. Może choróbsko również -- zakładając oczywiście, że je złapałem.
         Wszystko, jak się okazuje, wychodzi na dobre i o wszystko mamy ciągłe pretensje.
         O właśnie, jest to jedna z podstaw religii. Jej genezę można by wyjaśniać permanentną potrzebą obwiniania kogokolwiek (Boga?) za cokolwiek. A wszystko wychodzi na dobre.
         A propos wychodzenia, to za chwilę wyjdę zza zakrętu, a potem już tylko dwie, trzy minuty i będę u Marii.

*

Po godzinie, spędzonej na odbijaniu się od ścian, znalazłem się, jakimś cudem, na centralnym placu uczelnianego gmachu.
         Był listopad, dwa lata temu, lecz pogoda była zupełnie inna. Nie było mowy o mgle, zresztą było wczesne popołudnie.
         Miałem na sobie ten sam zestaw, co na mszy inaugurującej rok akademicki. Czarna koszula, niebieskie jeansy i koraliki, na ramiona miałem jeszcze naciągniętą zielonkawą kurtkę. Słowo daję, prawdziwy hippis -- równa się ćpun.
         Jeden ze studentów mojego roku chwycił mnie pod ramię i poprowadził w róg placu, gdzie, w kucki, siedziała Ewa, udając dziecko autystyczne.
         Dolną częścią pleców oparta była o betonową ścianę, natomiast górną częścią pleców i szyją wykonywała szybkie ruchy w przód i w tył.
         Ten człowiek, który mnie przyprowadził przed oblicze Ewy, nazywał się Maciek. Kiedy już dobrze przyjrzałem się jak Ewa wygląda pod wpływem tego dziwnego specyfiku, który sama sobie (i mnie) zaaplikowała, Maciek wyciągnął z teczki kartkę papieru i grubym, czarnym flamastrem napisał coś na tej kartce.
         Niestety, moje rozbiegane oczy nie potrafiły zatrzymać się w jednym miejscu dłużej niż sekundę, tak, że całego napisu nie rozszyfrowałem. Przeczytałem tylko: Ostatnie ostrzeżenie... Reszta, do dziś, jest dla mnie tajemnicą.
         Tajemnicą są dla mnie jedynie słowa, których użył Maciek, bowiem co do treści owego ostatniego ostrzeżenia, to mogę się domyślać, o co mu chodziło. A chodziło mu o to, że jeśli jeszcze raz zobaczy mnie w takim stanie, to zawiadomi władze uczelni, co równało się zakończeniu mojej studenckiej kariery.
         Wszystko dla mojego dobra.

*

Do dziś nie mogę pojąć dlaczego Ewa przypaliła ze mną tą dziwną imitację marihuany. Może miało to związek z chorobą jej ojca? Nieważne.
         Później, niewiele później, okazało się, że o tym, jaki ze mnie ćpun, wiedzieli wszyscy ludzie z roku i wszyscy wspólnie zastanawiali się, jak dopomóc mi w wydostaniu się z tego bagna -- słowa Ewy.
         Podczas, gdy ja próbowałem odczytać słowa, jakie pisał dla mnie Maciek, w rogu placu pojawili się wszyscy, których znałem na uczelni -- prócz nauczycieli -- i przyglądali mi się z wyrzutem, a Ewie ze współczuciem.
         Cyrk. Po prostu, cyrk.
         Stałem tak, otoczony grupą ludzi, którzy zdecydowali się zranić moją dumę, aby uwolnić mnie od straszliwej potęgi uzależnienia. Stałem na niepewnych nogach, zastanawiając się, dlaczego jeszcze nie przekręciłem kluczyka w stacyjce mojego samochodziku i nie wyjechałem stamtąd. Potem spróbowałem to zrobić, niestety, samochodzik przestał działać, nie pomogło nawet umieszczenie rąk na kierownicy.
         Wypuszczono mnie po trzydziestu minutach. Kiedy zamroczenie ustąpiło, pozwolono mi pójść do domu i pokiwano na do widzenia palcem.
         Tak było!

*

To doświadczenie zaważyło na całym moim życiu. Abstrahując zupełnie od faktu, że wpadam w furię ilekroć widzę marihuanę, abstrahując od faktu, że ze wszystkich sił staram się nie dopuszczać do takich sytuacji, abstrahując od tego wszystkiego, muszę przyznać, że kiedy tak stałem naprzeciwko grupy zdeterminowanych, pewnych swoich racji, ludzi, zrezygnowałem z planów zostania pedagogiem.
         Nauczyciel, podobnie jak ja wtedy, stoi przed grupą ludzi pewnych swoich racji. Ich racja różni się nieco od racji ludzi, przed którymi stałem ja; zwykle myślą sobie, że ten człowiek niczego nie jest w stanie ich nauczyć. Co racja, to racja.
         Tyle w kwestii formalnej!
         -- Co racja, to racja -- powiedział hydraulik usłyszawszy moje argumenty na rzecz stosowania prezerwatyw. Mimo tego, nadal ich nie używa.
        

Jeśli mogę być wobec siebie złośliwy, powiem, że wreszcie wyszedłem na prostą i bynajmniej nie ma to nic wspólnego z całym tym cyrkiem, jaki odstawili przede mną heretycy studiujący na katolickiej uczelni. Po prostu, dwieście albo trzysta metrów wyasfaltowanej ścieżki dzieli mnie od domu Marii.
         Ścieżka niemal do złudzenia przypomina szeroką aleję, która biegnie przez Błonia w stronę Kopca Kościuszki. Jest, żeby tak rzec, przeniesioną na rogatki miasta, jej miniaturą.
         Po obu jej stronach rosną kilkunastoletnie kasztanowce. Wiatr rozwiał ich opadłe liście tak, że stąpam po ciężkim, gołym asfalcie. Stąpam twardo, kopiąc pokaźnych rozmiarów gałązkę. Jest spróchniała. Po każdym kopnięciu jakiś jej fragment ląduje poza ścieżką. Kopię i kopię, a gałązki zostaje coraz mniej. Po chwili jest to już tylko malutki kawałek drewna, w który ciężko trafić ubraną w duży, zimowy but, nogą.
         Mogłaby to być metafora miłości, czy czego tam: Przez pewien okres kopiesz ukochaną osobę, czerpiąc z tego ogromną satysfakcję, aż w pewnym momencie uświadamiasz sobie, że nie jesteś już w stanie niczym dotknąć tej osoby. Po prostu, tak niewiele jej zostało, że trafienie, w któryś z czułych punktów, przestaje być możliwe.
         Tą osobą, równie dobrze, możesz być ty sam, pod warunkiem, że życie polega na wyznaczaniu sobie, zżerających cię, kawałek po kawałku, celów.
         Nieważne.
         Zataczając się, zmierzam do domu Marii. Zbliżam się do trzech niezidentyfikowanych ludzi, którzy stoją na skraju ścieżki. Z daleka wyglądają jak karły. Każdy z nich trzyma mdłe światełko tlącego się papierosa.
         Im bliżej do nich podchodzę, tym bardziej staje się jasne, że nie są to żadne karły, lecz mali, na oko dziesięcioletni, chłopcy. Wybrali się za miasto, żeby wypalić papierosy. Zresztą, może mieszkają gdzieś w okolicy.
         Rodzice nie byliby zadowoleni widząc swego dziesięcioletniego syna, palącego papierosa. Ja także nie jestem z tego zadowolony, choć, na razie, nie mam z nimi nic wspólnego. A gdyby tak wykorzystać ich w mojej małej próbie usensownienia świata? Wydaje się to być prostszym rozwiązaniem, niż mord na samym sobie.
         Mijam ich, odchodzę kilkanaście metrów i siadam na stojącej przy alejce, ławeczce. Jedynie hipotetycznie, rozważam możliwość mordu: Mają nie więcej niż dziesięć lat, zatem podołałbym wszystkim trzem na raz. Świat stałby się wtedy realnie istniejącą maszyną, w której każda rzecz poddana jest ścisłym, fizycznym i filozoficznym, prawom.
         Pierwszym dziesięcioletnim trupem zapełniłbym pustkę po nieistniejącym samobójcy z przyjęcia u Marii. Dlaczego miałbym podcinać sobie żyły? Wystarczy zatłuc jednego z nich, metodą, którą posłużył się sędzia z opowiadania Katarzyny. Z drugim postąpiłbym podobnie, po czym wyeksmitowałbym go prosto do tego opowiadania. Naczelnik policji nie zostałby alkoholikiem, sędzia odsiedziałby swoje, a tercet jazzowy przyjeżdżałby grać swoje kawałki na miejskim rynku. Trzeciego również należałoby zabić -- zgodnie z moim proroczym snem, tym, w którym rzucałem w mojego kumpla jabłkami. Trzy jabłka, trzy trupy. Tego trzeciego można by schować, w jakimś przez nikogo nie odwiedzanym miejscu. Gdyby w przyszłości zdarzyło się coś podobnego, byłby jak znalazł: Wszystko wskazuje na to, że powinny się znaleźć zwłoki, gdy tymczasem one nie istnieją, wtedy do sprawy wkraczam ja, wypełniając lukę, przygotowanym na takową okoliczność, ciałem. Świat staje się sensowny i uporządkowany. Wszystko za sprawą tajemniczego studenta filozofii.
         Po prostu, drugi Superman!
         Wydaje się to być rozsądniejszym, od samobójstwa, rozwiązaniem. Dzięki czemuś takiemu, mógłbym sprawdzić jak się rzeczy mają, gdy trupy są na swoich miejscach. Co więcej, byłbym zwolniony z szukania w mojej pamięci innych, podstawowych powodów chęci zejścia.
         Życie nie składa się wyłącznie z trzech szybko przeżytych dni -- co to ja jętka jestem? -- a jeden nieistniejący trup nie jest w stanie wprowadzić młodego i zdolnego człowieka w stan autodestrukcyjnej melancholii; co innego wykorzystać kogoś przygodnie spotkanego. prawda?
         Oczywiście mógłbym poszukać w mojej przyszłości czegoś, co zsumowane z niewyjaśnionym nieistnieniem trupa, dałoby w rezultacie moje śmiertelne zejście. W gruncie rzeczy, nie muszę wiele szukać. Każda niemal rzecz, jaka mi się przytrafiła, idealnie by się nadawała: choróbsko, na które umiera Natalia, rozlatujące się zęby (a dlaczegóżby nie?), cała ta sprawa ze zrobieniem ze mnie ćpuna na katolickiej uczelni.
         Cokolwiek.
        

Na przykład historia z Małgorzatą. Pierwszą, wielką miłością mojego życia, cha, cha.
         Rzecz miała miejsce jeszcze w szkole średniej i nie byłaby interesująca, gdybym nie zajmował się wtedy lekturą dwóch książek naraz. Pierwszą z nich była księga Genezis, a drugą Przy drzwiach zamkniętych Sartre'a.
         Tuż przed maturą zastanawiałem się nad formalnymi aspektami piekła i raju. A oto wnioski, do jakich doszedłem:
         W raju mamy do czynienia z jedną kobietą i jednym mężczyzną. Ani Adam, ani Ewa nie mieli najmniejszego wyboru; oboje byli na siebie skazani i było to dobre -- jak powiedział, w którymś tam momencie, Bóg. Nie mieli, ani możliwości, ani potrzeby rozglądania się za kimś innym, oboje zupełnie sobie wystarczali.
         Tak było w raju i sądzę, że dlatego raj był właśnie tym, czym był, to jest rajem.
         A piekło? W sartre'owskim piekle mamy z kolei do czynienia z jednym mężczyzną i dwiema kobietami. Pomyśleć tylko, że wystarczy dodać jedną kobietę, a raj natychmiast zamieni się w piekło.
         Otóż to, a przed maturą poznałem Magdę. Małgorzata była moją kobietą, ale w Magdzie dostrzegałem równie wiele pociągających rzeczy. Spotykałem się z Małgorzatą; dotykałem jej twardych, młodych piersi -- miała wtedy piętnaście lat -- i całowałem ją w to miejsce za uchem, gdzie jeszcze nie zaczynają się włosy, i tak dalej. Był to prywatny, dwuosobowy raj.
         Niestety, do kolekcji dołożyłem jeszcze Magdę, no i z raju zrobiłem piekło.

*

Kiedyś upiłem się z nimi obiema. Rzecz miała miejsce w moim pokoju, dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia, w wigilię Wigilii. Moi rodzice wyjechali już na święta do wujostwa, a ja zostałem w domu sam, z pełnym barkiem.
         Magda otworzyła barek i zaproponowała otwarcie koniaku, który jakiś czas temu matka przyjęła, z niewyjaśnionych do dziś powodów, jako łapówkę.
         -- Zgadnij, kto będzie pierwszym podejrzanym? -- zapytałem Magdę w odpowiedzi na jej propozycję. Sądzę, że była to wyjątkowo prosta zagadka, nie mam rodzeństwa, więc pierwszym i ostatnim podejrzanym o otwarcie butelki byłem ja.
         Mówię byłem, ponieważ ją otworzyliśmy.
         Na początku sączyliśmy koniak powolutku, smakując -- tak jak należy. Później jednak sprawy potoczyły się nad wyraz szybko.
         Kiedy, po jakiejś godzinie, przyszła Małgorzata, piliśmy we troje całymi łykami.
         Tak, czy owak, zabawa skończyła się w moim łóżku, na którym leżeliśmy we troje. Leżeliśmy rozebrani i zastanawialiśmy się, co takiego moglibyśmy zrobić z naszymi młodymi ciałami. A między nami leżała opróżniona butelka koniaku.
         Nie ma sensu przypominać owego młodzieńczego seksu, wystarczy pamiętać, że zarówno Magda, jak i Małgorzata odkryły w sobie skłonności lesbijskie i wypędziły mnie, inicjatora całego zdarzenia, z łóżka.
         Słowo daję, piekło.

*

Zresztą nie był to mój pierwszy kontakt z tak, czy inaczej, widzianym piekłem. Niemal każde święta, zarówno Bożego Narodzenia, jak i Wielkiej Nocy, upływały mi pod znakiem niewyjaśnionego.
         Pamiętam święta u wujostwa. W gruncie rzeczy nic się wtedy nie stało, nie przypominam sobie jakichś szczególnych zbiegów okoliczności, czy dziwnych zdarzeń. Po prostu, zdałem wtedy sobie sprawę, że mogę być oszukiwany; przez rodziców, przez krewnych; zdałem sobie sprawę, że każdy może mnie oszukiwać.
         Miałem wtedy nie więcej jak dwanaście lat i w ubikacji, która stała na zewnątrz domu (wujostwo mieszkało na wsi), w zwykłej drewnianej latrynie, przyszło mi do głowy, że moi rodzice mogą nie być moimi rodzicami, krewni krewnymi, a cały świat istnieje jedynie dlatego, żeby mnie oszukiwać. Pomyślałem, że wszyscy odgrywają przede mną jakiś cholerny teatr.
         I chociaż nie domyślałem się powodów, dla których mieliby to robić, uczucie oszukania było tak silne, że zamiast oddać mocz, zwymiotowałem.
         Było to na długo przed lekturą Dzieciństwa wodza, ale było to dokładnie to samo: piekło.
        

Każdy powód jest dobry, jeśli chce się podciąć sobie żyły, natomiast zupełnie bez powodu można zamordować kogoś obcego -- tak sądzę. A jeśli potrzeba nie jednego, lecz dwa ciała -- trzecie na zapas -- to sytuacja, w której się znajduję jest po prostu doskonała.
         Trzy młode, pozbawione złudzeń ciała stoją nie dalej niż pięćdziesiąt metrów ode mnie. Grzeszą przeciw swoim rodzinom, narodowi i światu, paląc te ohydne papierosy, a ja jestem tutaj po to, żeby ukarać ich za ten haniebny czyn -- matko! co za biblijny styl -- a tym samym dopomóc światu w zapełnieniu pustki, jaką stanowią nieistniejące zwłoki.
         Wstaję z mocnym postanowieniem mordu i zaraz potem przypominam sobie, że w zaciśniętej dłoni wciąż trzymam LSD. Nie myśląc o heretykach z katolickiej uczelni, nie myśląc o Natalii, zupełnie bez zastanowienia, wkładam je do ust i przełykam. Nie spieszy mi się:
         -- Kochają to poczekają -- mówię z uśmiechem. -- A jeżeli nie poczekają, zawsze pozostaje nóż znaleziony przez policjanta.
         Cha, cha, cha!

* * *

(Tutaj zrobię malutki wyłom w naturalnej konstrukcji, ale proszę pamiętać, iż fragment ten znajduje się w Dodatku do części II.)
        

* * *

Sporo czasu upłynęło zanim wyszedłem z totalnego zamroczenia. Zbieram siebie spod ławeczki próbując ustalić, skąd przyszedłem i dociec, dokąd idę. Rozglądam się dookoła: nikogo.
         Moje ubranie przesiąknęło wilgocią, a nocny przymrozek zamienił, wsiąkłą w kurtkę i spodnie wodę, w lód. Otrzepuję się i słyszę jak skostniała kurtka pęka w miejscach zestalenia Przypominam sobie, że to ostatni dzień mojego nieszczęsnego życia, wyznaczam kierunek i rześki, niemal jak po zwymiotowaniu, ruszam do Marii.
         Mgła już opadła. Dostrzegam postać sunącą ku mnie.
         Danusia, myślę, a po chwili okazuje się, iż rzeczywiście to ona. Cała ta wieczorna droga do Marii stanowi prawdziwą metaforę: najpierw autobus, potem palący papierosy dziesięciolatkowie, potem LSD, a teraz kobieta. U bram wiodących w zaświaty kobieta -- fantastyczne.
         -- Danusia? -- pytam niepewnie.
         -- A co? Spodziewałeś się kogoś innego?
         Nie wiem skąd te pretensje, ale Danusia wydaje się być czymś urażona. A zaraz potem przypominam sobie, że przecież nagabywałem ją bezsensownymi pytaniami o okres, dzwoniąc z pubu na Sławkowskiej. Zapewne, rozzłoszczona tym telefonem, pojechała do Marii wyjaśnić całą sprawę. Kobiety, jeżeli chodzi o wietrzenie intryg, potrafią być bardzo dociekliwe.
         -- Nieważne -- mówię, a ona niezmienionym tonem ciągnie rozmowę:
         -- Idziesz do Marii?
         -- Myślisz, że na tym pustkowiu mógłby ktoś jeszcze mieszkać?
         Nie jestem w stanie tego zauważyć, lecz wiem, po prostu wiem, że się czerwieni.
         -- No co, myślisz, że ktoś tu jeszcze mieszka? -- powtarzam, jakby rzeczywiście interesowała mnie odpowiedź.
         -- Maria poszła już spać -- Danusia zmienia temat rozmowy, a mnie to stwierdzenie niemal przygważdża. Siadam na zimnym asfalcie. Zachowuję się jak popsuta kukiełka. Staję się łagodny i potulny:
         -- Wiesz -- mówię -- przyszło mi do głowy, że jeśli nie miałaś okresu, to może rzeczywiście ktoś zabił się na przyjęciu. Może właśnie leży w piwnicy, do której nikt nie zaglądał.
         -- Ten dom nie ma nawet fundamentów -- mówi Danusia.
         -- Może jakaś komórka?
         -- Zapomnij o tym! Wszystko już zostało przeszukane.
         -- A sąsiednie domostwa?
         -- Jakie do cholery domostwa? -- denerwuje się. -- Sam mówiłeś, że nikt, prócz Marii, tutaj nie mieszka.
         Teraz jestem już pewien tego co zrobię: pójdę tam i poderżnę sobie te cholerne żyły; skoro dziesięciolatkowie gdzieś zniknęli, a Danusia jest zbyt ładna, żeby ją zabijać, pozostały mi jedynie moje własne zwłoki, aby usensownić ten beznadziejnie głupi, infantylny, kretyński, kurewski, ohydny i lekceważący żyjące na nim istoty twór, to jest świat.
         Podnoszę się z asfaltu i mówię do Danusi:
         -- Idę się zabić, kobieto. Nie próbuj mnie powstrzymywać. Pożegnaj wszystkich i tak dalej.
         Danusia bierze mnie pod ramię i ciągnie w drugą stronę:
         -- Dobrze -- mówi jak do dziecka -- dobrze, ale dziś jest już za późno.
         -- Co ty kurwa możesz wiedzieć, kobieto? -- zapytuję rozzłoszczony jej niezrozumieniem mej heroicznej postawy. Okazuje się jednak, że Danusia coś, nie coś wie:
         -- Maria poszła już spać -- mówi. -- Już śpi -- dodaje, jakbym nie rozumiał.
         Fakt, Maria już śpi. Zastanawiające, że mogła zasnąć na tym okrutnym świecie:
         -- Niepojęte! Jakim cudem zasnęła?
         -- W porządku -- kontynuuje Danusia. -- Nie krzycz. Będzie dobrze.
         Co do cholery będzie dobrze? myślę. Ale nie mam już sił stawiać opór:
         -- W porządku -- poddaję się. -- Będzie dobrze!
         Danusia prowadzi mnie na przystanek autobusowy. To prawda, myślę. Dziś jest już za późno. Nie ma sensu niepokoić Marii.
         -- Jutro też jest dzień -- mówi Danusia.
         -- Jutro? -- śmieję się. -- Jutro mogę odwiedzić Marię?! -- kiwa głową.
         -- Co ty kurwa myślisz, że jestem Scarlett O'Hara?
         Ona nic nie odpowiada. Jesteśmy już prawie na przystanku i przychodzi mi do głowy jeszcze raz zapytać ją, czy miała okres tamtego dnia, czy to jej krew była w łazience:
         -- Słuchaj, miałaś wtedy okres?
         -- Kiedy? -- pyta zaskoczona, lecz zaraz potem przypomina sobie, że wypadła z roli. Mocniej chwyta mnie za ramię i mówi:
         -- W porządku. Jutro odwiedzisz Marię.
        

Komentarz do części II

Jeżeli człowiek dąży do urzeczywistnienia podstawowego projektu, którym, według Sartre'a, jest stać się Bogiem, to część druga tej opowieści jest kłamstwem w każdym calu.
         Większość ludzkich rozważań do niczego nie prowadzi, a skoro tak, i jeśli istnieje jakikolwiek związek między działaniem a myśleniem, wtedy to, co zostało tutaj napisane byłoby obroną oczywistej tezy, mówiącej, że świadomość (myślenie) prowadzi do nicości. Ponieważ świadomość jest, wedle Sartre'a, nicością, wspomnianą tezę można by przełożyć mniej więcej tak: świadomość prowadzi do świadomości, świadomość prowadzi do nicości lub nicość to, ni mniej, ni więcej, tylko nicość -- banał.
         W Homo historicus Bradbury'ego znalazłem doskonały komentarz do moich słów. Jest to oczywiście dialog. Dialog między Howardem a panną Callendar, zamieszczony gdzieś pod koniec tej książki.
         Panna Callendar robi raczej pozytywne wrażenie i nigdy bym jej nie podejrzewał, że zostanie kochanką Howarda. Cóż, w końcu mu uległa.
         Oto dialog:
         "-- Spójrz na rzeczy, którymi się otoczyłaś. One mówią o tobie wszystko -- mówi Howard.
         Panna Callendar przygląda się rzeczom, którymi się \/ otoczyła; patrzy na obite perkalem fotele, standardową lampę, ryciny.
         -- To całkiem przyzwoite rzeczy -- odpowiada.
         -- One są wyblakłe -- mówi Howard -- kryjesz się za nimi i bronisz przed światem, który kipi wokoło. Przed życiem, seksem, miłością. Powiedz, bronisz się.
         -- Lubię być trochę na uboczu.
         -- Ty niszczysz siebie -- kontynuuje Howard. -- Uschniesz, zwiędniesz, nauczysz się zrzędzić i nienawidzić. Za dziesięć lat będziesz niczym, znerwicowaną starą panną.
         -- To bardzo przyzwoite rzeczy -- mówi panna Callendar.
         -- Freud podał kiedyś zwięzłą definicję nerwicy. Powiedział, że to patologiczne przywiązanie do przeszłości."
         Aby przeciwstawić się postawie Howarda uznałem za stosowne napisać Dodatek do Części II. Stanowi on, że tak powiem, strywializowanie zagadnienia, przed którym postawił mnie tekst. Jest próbą odkrycia tego, co dla ludzkości zawsze było i, mam nadzieję, zawsze będzie tajemnicą.
         Wszystko.
        

Dodatek do Części II

Czuję jak, pakowany w opłatek proch, spływa przełykiem do mojego żołądka, osiada na lepkiej zawiesinie, po czym rozpuszcza się. Przełykam kilka razy ślinę i uświadamiam sobie, że powinienem był potrzymać tą diabelską hostię pod językiem -- w ponoć najbardziej ukrwionej części jamy ustnej -- aby syntetyk dotarł do krwioobiegu bez zbędnych komplikacji w układzie pokarmowym.
         Stało się inaczej. Nieważne.
         Siedzę i czekam na tej przeklętej ławeczce, ale nic się nie dzieje. Nic się nie dzieje, a ja siedzę i czekam, i czekam, i nic.
         Mgła, że oko wykol. Ławeczka, zimny asfalt wieczornej alejki, gnijące liście i trzy świetliki przypalanych przez dziesięciolatków papierosów. Odpowiadam im czwartym świetlikiem.
         -- Uczniowie podstawówek -- mówię na głos -- banda pijaków i narkomanów.
         Wstaję. Potem siadam i głośno przypominam sobie słowa mojego ulubionego schizofrenika:
         -- Dobry człowiek, dobry hay. Zły człowiek, zły hay.
         -- Jakież nieprzyzwoite są samo--potwierdzające się teorie -- słyszę Stefana, a w odpowiedzi hydraulik macha ręką:
         -- Życie -- mówi -- jest kurwa ciągłą prośbą o współczucie. O współczucie jednej dziwki, potem następnej, i następnej, aż okazuje się, że ta pierdolona próba, wkroczenia na ścieżkę Platona, jest ciągłym powrotem do pierwszej dziwki, tylko po to, żeby następną prosić o współczucie, i następną, i następną, aby w końcu zamknąć ten cholerny wianuszek poderżnięciem sobie żył, które, jak się okaże, nic nie zmieni w twoim sposobie bytowania, bowiem jak mieli ci za złe, że kurwa żyjesz, mają ci za złe, że nie żyjesz. Ja pierdolę taki interes.
         Skąd hydraulik zna tyle wyszukanych słów? myślę, a potem pieprzę się z Marią, Danusią, z Natalią, pieprzę się z nimi wszystkimi, wsadzając moje dwadzieścia cztery fiuty we wszystko, co popadnie; w kawę z cytryną i kleik mleczno--ryżowy, we wszystko.
         -- Książki trzeba czytać -- mawia enigmatycznie mój dziadek, który od paru ładnych lat nie żyje. Stojąc nade mną, zaplątanym wszystkimi członkami w nagie i obce ciała, czeka na zaproszenie do zabawy.
         -- Ależ ty jesteś żałosny -- odzywa się jeden z dziesięciolatków, a przecież jego rówieśnika widziałem, nie dawniej jak wczoraj, z workiem kleju nałożonym na gładką twarz.
         Mogłem go zabić!
         Wszystkich ich mogłem pozabijać, co w gruncie rzeczy sprowadzałoby się -- bez zbędnych wynurzeń -- wprost do próśb o współczucie tej pierwszej dziwki, by zaraz potem prosić następną, i następną.
         A potem znowu jestem na przyjęciu u Marii i widzę złotawy świecznik, stojący na stole pełnym talerzy z ciastem budyniowym, które od czasu do czasu strącał jeden z drugim na dywan leżący -- nie stojący -- na podłodze pokrytej parkietem bukowym, dębowym, lipowym bądź grabowym, umieszczonym na gołym -- wyłączając klej -- betonie. A z drugiej strony, podłoga okazywała się sufitem piwnicznym, o czym zaproszeni przez Marię goście nawet nie pomyśleli. Nikt, prócz mnie, nie skojarzył sufitu z podłogą, bowiem nikogo, prócz mnie, hydraulik nie wyszarpnął z tego pełnego butelek, przeklętego kąta, tak nieudolnie, że wylądowałem, na wznak, na dywanie pomazanym ciastem budyniowym, by zaraz, jak tylko było to możliwe, zmienić moją pozycję i przywrzeć brzuchem do dywanu. Z pozoru tylko, w celu uświnienia się ciastem budyniowym, bowiem tak naprawdę, aby zdać sobie sprawę, że podłoga jest również sufitem, gdy spojrzeć na nią od dołu, czego dokonałem za sprawą tej nieszczęsnej, plastycznej wyobraźni, mieszczącej się w mojej głowie, na dywanie, na podłodze pokrytej parkietem. A poniżej piwnica!
         -- Dlaczego nikt, na tym świecie, nie myśli o piwnicach? Dlaczego cały świat tak je lekce sobie waży?

*

Tak przedstawia się moja halucynacja wywołana LSD:
         "Zapomnieliśmy zupełnie o piwnicy, gdy tymczasem, trup przeleżał w niej prawie trzy dni, przez nikogo nie niepokojony. Zdaje się, że to jedna z niewielu próśb o odpoczywanie w pokoju, które zostały wysłuchane. Nieważne.
         A co do zdarzeń, jakie miały miejsce tej nocy, kiedy odbywało się przyjęcie, to wyobrażam je sobie tak:
         Kiedy zobaczyłem powalaną krwią łazienkę, człowiek, który podciął sobie żyły już nie żył. Zdaje się nie była to pierwsza jego próba zejścia, na co wskazywało fachowe poderżnięcie -- niemal całkowicie wykrwawił się w łazience.
         Następnie, nie chcąc nikomu robić kłopotu, postanowił opuścić dom Marii, aby po raz ostatni ujrzeć błękit nieba, czy coś w tym stylu. Był jednak późny listopadowy wieczór, padało. Osłabiony i trzęsący się z zimna, wrócił z powrotem do domu; nawiasem mówiąc nie zobaczył tego, czego oczekiwał, dziwne w ogóle, że wymyślił sobie coś tak idiotycznego, jak błękit nieba.
         Wrócił więc do domu, w celu znalezienia miejsca, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał. Goście znajdowali się w pokojach. Jedynie, przypadkiem, korytarz był pusty, co pozwoliło mu, dokładnie przyjrzeć się podłodze. Tak, a w podłodze znajdowała się klapa, prowadząca do piwnicy. Resztką sił otworzył ją i wszedł do środka. Następnie zamknął klapę i umarł. Wszystko.
         Jedynie zbieg okoliczności sprawił, że nikt go tej nocy nie znalazł. Zamiast położyć się spać, powinienem wtedy przeszukać cały dom. Cóż, ważniejszy był dla mnie zdrowy sen.
         Tępota pozostałych uczestników przyjęcia, była kolejnym czynnikiem, powodującym zaistnienie, tego niesłychanego zbiegu okoliczności. Swoją drogą, nie można oczekiwać cudów od inteligencji młodzieży akademickiej.
         Nie ma sensu mówić, jak nazywał się samobójca, ponieważ skomplikowałoby to całą historię i musiałbym nieźle się natrudzić, aby wybrnąć zwycięsko z kłopotów, jakich nastręcza koncepcja wiecznego powrotu zacieśniona do trzech dni. Mogę jednak zrobić niewielkie ustępstwo i podać nic nie mówiący ciąg cyfr, który mówi co nieco o samobójcy. Oto on: 26, 1, 18, 20, 25, 19, 15, 2, 9, 5, 18, 15, 2, 9, 5. Dla ułatwienia podaję alfabet: A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z.
         A jeśli chodzi o to, co zdarzyło się u Marii, gdy wreszcie dotarłem do niej, przypomniawszy sobie całe, bez mała, moje nieszczęsne życie, przedstawia się to równie nieciekawie, jak wszystko inne:
         Po prostu, zapukałem w drzwi i, nie czekając, aż ktoś łaskawie mi otworzy, wszedłem do środka. Zastałem Marię szykującą się do snu:
         -- Coś jeszcze? -- zapytała.
         -- Owszem -- odpowiedziałem tajemniczo, wyminąłem ją i, natchniony jakimś dziwnym przeczuciem, zacząłem, równie tajemniczo, przyglądać się podłodze korytarza.
         Minęły dwie, albo trzy minuty, zanim, nagabywany pytaniami Marii, zauważyłem klapę prowadzącą do piwnicy. Potem oboje otworzyliśmy klapę i zobaczyliśmy trupa. Widok nie był zbyt gustowny -- świat jest totalnym bezguściem. Trup, przez trzy dni, jakie przeleżał w piwnicy, wysechł na wiór. Był o połowę lżejszy niż za życia i robił wrażenie, jakby się skurczył. Krew, zakrzepła na jego spodniach i koszuli, kruszyła się niczym stara farba, kiedy razem z Marią wyciągaliśmy go z piwnicy.
         Całe to zdarzenie nie powinno było mieć miejsca. Czasami myślę, że Bóg albo los, nie powinien mnie tak doświadczać. Dusze stworzone są do brutalnych przygód, lecz nie tak zatrważających i okrutnych, cha, cha.
         Kiedy jakoś udało nam się opanować odruchy wymiotne, Maria zatelefonowała na policję i pogotowie. Jedni i drudzy przyjechali po trzydziestu minutach. Sanitariusze umieścili trupa na noszach i razem z nim odjechali, natomiast jeden z policjantów zastał jeszcze jakiś czas, aby spisać protokół.
         Nie mógł pojąć, dlaczego nie zawiadomiliśmy policji trzy dni temu, widząc zakrwawioną łazienkę. Muszę przyznać, że i nam nastręczyło to nie lada trudności, ponieważ, jak się okazało, okres Danusi był tylko niewinnym żartem Marii, wymyślonym, żeby uchronić tego nadwrażliwego skurczybyka (czyli mnie) od rozmyślania nad niewyjaśnionym. Tak więc, ja bez przerwy powtarzałem swoją wersję z okresem Danusi, a Maria, wyjaśniając całą sprawę racjonalnie, co chwila prosiła skołowanego policjanta, żeby nie brał mnie poważnie.
         W końcu uzgodniliśmy nasze wersje:
         -- Na przyjęciu był przedstawiciel prawa -- powiedziała Maria, a ja przyznałem jej rację. Oczywiście miała na myśli Tomka, policjanta, który, wedle słów hydraulika, znalazł nóż.
         A propos noża, stanowiącego przecież narzędzie, przy pomocy którego samobójca dokonał zejścia, to zupełnie o nim zapomnieliśmy. Nikomu, ani Marii, ani mnie, ani przesłuchującemu nas stróżowi prawa, nie przyszło do głowy, że może się on na coś jeszcze przydać.
         Tak, a potem wszystko wróciło do normy. Znów odbywały się przyjęcia u Marii, na których hydraulik opowiadał, jak to odbija mu palma, narzekając co chwila, że zabrakło alkoholu. I znów uprawialiśmy seks, z kim popadło, bojąc się, że złapiemy choróbsko, i marzliśmy w nie ogrzewanych bibliotekach. I znów wysłuchiwaliśmy uwag Stefana, na temat braku wrażenia, jako skutku kolejnych samobójstw. I tak dalej, i tak dalej. Normalka.
         A kluczem do rozwiązania zagadki, jaką stanowiły te, nad wyraz szybko przeżyte, trzy dni, było jedno jedyne, idiotyczne słówko: piwnica.
         Tak wyglądała moja faza, taki był cały mój hay. Obrzydliwie realistyczne, cha, cha.

*

Najidiotyczniejszy z tego wszystkiego wciąż wydaje się fakt, że siedzę na owej nieszczęsnej ławeczce, w oczekiwaniu hayu, który, jeśli przeczucie mnie nie zwodzi, nie ma prawa nadejść.
         LSD pod język! Proszę o tym pamiętać.
         Zresztą, może to wcale nie było LSD, tylko jakaś nędzna podróbka. Nieważne.
         Jestem ciekaw, jak długo tutaj siedzę. Dziesięciolatków, zatruwających swoje młode płuca nikotyną, już prawie nie pamiętam. Coś tam jeszcze huczy mi pod czaszką, ale to jedynie mgliste wspomnienie; podobne wszystkim wizjom rozlatującego się uzębienia; podobne niemoralnym zachowaniom, które wyprawiałem w towarzystwie najhigieniczniejszej kobiety świata, której, przez przypadek jedynie, zdarzyło się zdychać na najmniej wybredne choróbsko; czy bohaterskim majakom córki podrzędnego ćpuna, posądzającej każdego nieogolonego o skłonności jej ojca.
         -- Którego dzisiaj mamy? -- pytam siebie i, nieświadomy wewnętrznego ciśnienia moich flaków, pękam ze śmiechu. Ręce lądują gdzieś wśród gnijących liści, pozostawiwszy korpus pięćdziesiąt centymetrów nad ziemią, lewitujący za sprawą, niewyjaśnionego pochodzenia, ławeczki. Głowa, ten najohydniejszy organ łączący niebo z szyją, turla się w ślad za rękami, zupełnie nie zainteresowana nogami, które, gdzieś daleko, przebierają skostniałymi palcami wewnątrz butów.
         -- Którego dzisiaj mamy? -- przypominam sobie pytanie Marii, zadane zza toksycznego dymu marihuany, na przyjęciu. Zaciągnąłem się wtedy czystym, jak na to cholerne miasto, powietrzem i rozdmuchałem pachnącą stawami zawiesinę, jak to robiłem ze świeczkami, które jedno z moich rodziców ustawiało na torcie urodzinowym, by zaraz potem przystąpić do degustacji, a jeszcze potem wyrzygać lepki, czekoladowy krem, dokładnie tak, jak robię to teraz z alkoholem -- wszystko jest dokładnie takie jak było, wszystko. Kiedy rozdmuchałem słodkawy dym, odpowiedziałem Marii pierwszą, jaka przyszła mi do głowy, datą; nawiasem mówiąc, był to dzień, miesiąc i rok odkrycia Ameryki przez Kolumba, co nie przydało się na wiele, ani Marii, ani mnie.
         Zbieram się powoli, udając feniksa, umieszczam organy na swoich miejscach. Wstaję i naśladując Jezusa wyciągam ramiona: prawe w prawo, lewe w lewo.
         -- Teraz należy jeszcze sprawdzić, że dom Marii zaopatrzony jest w piwnicę -- mówię do siebie. I jeszcze setkę innych rzeczy mówię do siebie. Mówię jak oszalały. Flaki z siebie wypruwam, ale mówię dalej. Mówię, mówię i mówię.
         A wszystko to w późny, listopadowy wieczór na ławeczce, na której powinien siadywać każdy, komu przyjdzie do głowy stać się podstawą sensowności świata, za sprawą alkoholu, LSD i pomysłu zejścia, polegającego, ni mniej ni więcej, jak na podrzynaniu sobie żył, raz na trzy dni -- a potem szukaniu kogoś, z kim ma się do czynienia dwadzieścia cztery godziny na dobę.
         -- Drugi kurwa Harry Angel -- mówię, cha, cha, pozwalając sobie na ową niestosowność, bowiem nikt, ale to nikt, mnie nie słyszy.
        

Zakończenie

Tytuł tej opowieści jest parafrazą tezy, którą znalazłem w książce L. Kołakowskiego Jeśli Boga nie ma... Motto pochodzi z pewnej recenzji, pewnej książki, zamieszczonej w "New York Times'ie."
         Wszystko jest już jasne.
         Jeszcze tylko podziękuję wszystkim, którzy byli mi pomocni przy pisaniu tego tekstu: Hydraulik! Wielkie dzięki!
        

Z poważaniem,
Autor.